Lało. Nie żeby od rana, nie. Lać zaczęło właściwie nad ranem. Rano zrobiło się małe okienko pogodowe, kto miał w głowie i rano wstał, ten wyszedł na trening, a kto się chciał polansować... No cóż, przecierał leniwie oko, robił kawę, jakieś węglowodanowe śniadanie... I nim się obejrzał, już znowu padało, lało, zacinało, wiało – piękny koniec lata, symboliczny nieomal.
Jechaliśmy z małżonkiem na Służewiec w strugach deszczu. Wjechaliśmy pod jakąś chmurę, jak z niej wyjedziemy, przestanie padać – zaprodukował się dowcipnie małżonek, który mnie namówił na wypad na Ursynów. – Ta, tylko coś ta chmura jakaś duża... - zaprodukowałam się z wrodzonym optymizmem. Ale jechałam. Przyjęliśmy, że w takich warunkach na starcie stanie jakieś 100, maksimum 200 osób – i będzie można sobie spokojnie pobiegać.
Tymczasem na Torze Wyścigów Konnych Służewiec stawiło się... ponad 600 osób. Ponad 600 osób, które stwierdziły, że w niedzielny deszczowy poranek najlepszym pomysłem na spędzanie czasu jest brodzenie po kostki w wodzie na polu ryżowym, to jest, tfu, torze wyścigowym. Dla koni. Ludzie raczej rzadko się tam ścigają.
Godzina w okolicach Biura Zawodów upłynęła nam na szukaniu kawałka suchego miejsca i osłony przed wiatrem. Wreszcie trzeba było zdjąć z siebie barchany i wystąpić w stroju startowym. I wtedy boleśnie dotarł do niektórych, na przykład do mnie, fakt, że nie tylko leje, ale też dmucha przeraźliwie. Po kilku minutach byłam na wskroś mokra i przemarznięta. Dłonie zamieniły mi się w kostki lodu. Chyba pora zainwestować w rękawiczki...
Ale to wszystko nie przeszkodziło organizatorom opóźnić startu o ...11 minut. To znaczy, najpierw zapowiedzieli (chociaż niewiele osób słyszało), że start będzie o 10.15 zamiast o 10. A potem – wystartowali o 10.11. Swoja drogą, kwadrans to niektórzy biegną 5 km. Czekanie na start w strugach deszczu i na wietrze, po kostki w grząskiej trawie zdecydowanie było mniej przyjemne niż bieganie. Nawet w tej samej grząskiej trawie. Do tej pory nie jestem pewna, dlaczego ten start był później, ale Bogu dziękuję, że zgłosiło się tylko 600 osób, a nie zapisane 1000, bo do 10.30 byśmy nie wystartowali.
W końcu, o tej 10.11. ruszyliśmy. Konstrukcja trasy była nieco karkołomna, ale wobec grząskości terenu i licznych a rozległych kałuż, nie miało to większego znaczenia. Gdzieś po drodze przestało padać i zaczęło się robić przyjemnie. Nawet jeżeli uzyskiwane wyniki nie do końca odpowiadały założeniom.
Nie o tym jednak chciałam. Otóż organizatorem biegu był Urząd Dzielnicy Warszawa-Ursynów. A to znaczyło, że niechybnie na imprezie pojawi się burmistrz dzielnicy. Tak też się stało. Burmistrz pojawił się w stroju biegowym. Oczywiście z numerem "1". Nie żebym miała mu za złe ten numerek, ostatecznie ja miałam "siódemkę", co najmniej równie ładną. I, jak się okazało, o prawie pół minuty wyprzedziłam pana burmistrza, chociaż to on zrobił życiówkę, a ja nie. Inna rzecz, że złamać 23 minuty dla faceta przed 40-tką to nie jest jakieś wielkie wyzwanie. Ale entuzjazm konferansjera na widok zbliżającego się do mety burmistrza nie pozostawiał wątpliwości, kto za to płaci.
Dla tych, którzy mniej kojarzą wielką warszawską, burmistrz Ursynowa, Piotr Guział, to ten facet, który swoją twarzą i nazwiskiem firmuje referendum ws. odwołania prezydent Warszawy. Obecności na biegu też nie omieszkał wykorzystać do swoistej kampanii. Oprócz opowiadania o życiówce i tym, jakie to wspaniałe tradycje ma Służewiec (no, ma. A teraz niszczeje, że szkoda patrzeć), zauważył też, że w Warszawie brakuje obiektów lekkoatletycznych (brakuje, fakt, nie tylko w Warszawie), i że ursynowianin (a jakże!) Tomasz Majewski nie ma gdzie trenować. No, aż się cisnęło na usta zapytać pana burmistrza o stadion na Koncertowej i czy jest tam rzutnia. Oraz co dzielnica zrobiła, żeby mistrz olimpijski mógł sobie porzucać. Burmistrz też chwalił się, ile to imprez biegowych odbywa się na Ursynowie i Kabatach. Nie wspomniał jakoś, że dopiero od niedawna mają one wsparcie dzielnicy...
Ponieważ w międzyczasie definitywnie przestało padać i wyszło śladowe słońce, przenieśliśmy się dość szybko z Służewca na Ursynów pod Centrum Onkologii. Tam odbywał się Onkobieg, który bieg miał głównie w nazwie, a chodziło raczej o to, żeby sponsorzy wpłacili pieniądze na pomoc chorym na mięsaki. Oczywiście, współorganizatorem biegu była dzielnica Ursynów. Oczywiście, na scenie tuż przed startem nie omieszkał się pojawić pan burmistrz Guział. Krygował się przy tym, że nie, że on sam symbolicznie pobiegnie tylko jedno okrążenie, bo musi wręczyć puchary w gonitwie na Służewcu, ale jednak, zamiast oglądać wyścig (dla odmiany – koni), to jest tu, gdzie powinien... Uh, zemdliło mnie z lekka. Szczerze prawdę powiedziawszy, gdyby nie charytatywny cel biegu, w tym momencie odwróciłabym się na pięcie i sobie poszła. Ale pan burmistrz znakomicie sobie wybrał okoliczności, bo oba dzisiejsze biegi miały cel charytatywny (Wielka Ursynowska była na rzecz koni) i nie wypadało sobie pójść.
- Nie rozumiem, masz pretensje do polityka, że jest politykiem? – zapytał małżonek, kiedy podzieliłam się z nim swoim oburzeniem i zniesmaczeniem. –Nie, ale to było jakieś takie... - szukałam właściwego określenia. W końcu znalazłam to, co mi przeszkadzało. Całe mnóstwo polityków biega. Tak, także polskich polityków. Od premiera poczynając poprzez paru posłów, senatorów, pewnie ministrów, po samorządowców, którzy przynajmniej w Warszawie są całkiem sporą biegową siłą. Ale do tej pory żaden nie lansował na biegach w taki sposób. Nawet, jeżeli czemuś patronowali, to występowali symbolicznie, jako honorowi starterzy, ewentualnie wręczający nagrody. Jeżeli biegali – to owszem, zdarzało się, że z pierwszej linii, ale raczej skromnie, gdzieś w tłumie. Premier na Biegu Konstytucji nie pchał się na sam przód ani tym bardziej do mikrofonu. Politycy-maratończycy startują gdzieś ze środka stawki i mam wrażenie, że niektórzy woleliby, żeby ich specjalnie na tej trasie nie rozpoznawać, a już na pewno – nie anonsować ich pojawiania się w okolicy. Politycznie próbowała wykorzystać bieganie pani minister Mucha (jej słynny zakład i bieganie wokół stadionu), ale przestrzeliła kompletnie. Teraz bieganie w politykę wciąga burmistrz Guział. I po jego dzisiejszym wystąpieniu mam szczerą nadzieję, że skutek odniesie taki sam.
Bo bieganie z zasady jest apolityczne. Chociaż przyklejano mu różne gęby.
Tak a propos, to z pewnym zdumieniem zauważam, że tygodnik wydawany przez jednego redaktora, co to kiedyś twierdził, że bieganie zabija inteligencję, a akcja "Polska biega" ma na celu uśmiercanie emerytów, patronuje dzisiaj Festiwalowi Biegowemu w Krynicy... Pozwolę sobie tego jednak nie komentować, w końcu Festiwalowi patronują też różne inne tygodniki.
Tymczasem na Torze Wyścigów Konnych Służewiec stawiło się... ponad 600 osób. Ponad 600 osób, które stwierdziły, że w niedzielny deszczowy poranek najlepszym pomysłem na spędzanie czasu jest brodzenie po kostki w wodzie na polu ryżowym, to jest, tfu, torze wyścigowym. Dla koni. Ludzie raczej rzadko się tam ścigają.
Godzina w okolicach Biura Zawodów upłynęła nam na szukaniu kawałka suchego miejsca i osłony przed wiatrem. Wreszcie trzeba było zdjąć z siebie barchany i wystąpić w stroju startowym. I wtedy boleśnie dotarł do niektórych, na przykład do mnie, fakt, że nie tylko leje, ale też dmucha przeraźliwie. Po kilku minutach byłam na wskroś mokra i przemarznięta. Dłonie zamieniły mi się w kostki lodu. Chyba pora zainwestować w rękawiczki...
Ale to wszystko nie przeszkodziło organizatorom opóźnić startu o ...11 minut. To znaczy, najpierw zapowiedzieli (chociaż niewiele osób słyszało), że start będzie o 10.15 zamiast o 10. A potem – wystartowali o 10.11. Swoja drogą, kwadrans to niektórzy biegną 5 km. Czekanie na start w strugach deszczu i na wietrze, po kostki w grząskiej trawie zdecydowanie było mniej przyjemne niż bieganie. Nawet w tej samej grząskiej trawie. Do tej pory nie jestem pewna, dlaczego ten start był później, ale Bogu dziękuję, że zgłosiło się tylko 600 osób, a nie zapisane 1000, bo do 10.30 byśmy nie wystartowali.
W końcu, o tej 10.11. ruszyliśmy. Konstrukcja trasy była nieco karkołomna, ale wobec grząskości terenu i licznych a rozległych kałuż, nie miało to większego znaczenia. Gdzieś po drodze przestało padać i zaczęło się robić przyjemnie. Nawet jeżeli uzyskiwane wyniki nie do końca odpowiadały założeniom.
Nie o tym jednak chciałam. Otóż organizatorem biegu był Urząd Dzielnicy Warszawa-Ursynów. A to znaczyło, że niechybnie na imprezie pojawi się burmistrz dzielnicy. Tak też się stało. Burmistrz pojawił się w stroju biegowym. Oczywiście z numerem "1". Nie żebym miała mu za złe ten numerek, ostatecznie ja miałam "siódemkę", co najmniej równie ładną. I, jak się okazało, o prawie pół minuty wyprzedziłam pana burmistrza, chociaż to on zrobił życiówkę, a ja nie. Inna rzecz, że złamać 23 minuty dla faceta przed 40-tką to nie jest jakieś wielkie wyzwanie. Ale entuzjazm konferansjera na widok zbliżającego się do mety burmistrza nie pozostawiał wątpliwości, kto za to płaci.
Dla tych, którzy mniej kojarzą wielką warszawską, burmistrz Ursynowa, Piotr Guział, to ten facet, który swoją twarzą i nazwiskiem firmuje referendum ws. odwołania prezydent Warszawy. Obecności na biegu też nie omieszkał wykorzystać do swoistej kampanii. Oprócz opowiadania o życiówce i tym, jakie to wspaniałe tradycje ma Służewiec (no, ma. A teraz niszczeje, że szkoda patrzeć), zauważył też, że w Warszawie brakuje obiektów lekkoatletycznych (brakuje, fakt, nie tylko w Warszawie), i że ursynowianin (a jakże!) Tomasz Majewski nie ma gdzie trenować. No, aż się cisnęło na usta zapytać pana burmistrza o stadion na Koncertowej i czy jest tam rzutnia. Oraz co dzielnica zrobiła, żeby mistrz olimpijski mógł sobie porzucać. Burmistrz też chwalił się, ile to imprez biegowych odbywa się na Ursynowie i Kabatach. Nie wspomniał jakoś, że dopiero od niedawna mają one wsparcie dzielnicy...
Ponieważ w międzyczasie definitywnie przestało padać i wyszło śladowe słońce, przenieśliśmy się dość szybko z Służewca na Ursynów pod Centrum Onkologii. Tam odbywał się Onkobieg, który bieg miał głównie w nazwie, a chodziło raczej o to, żeby sponsorzy wpłacili pieniądze na pomoc chorym na mięsaki. Oczywiście, współorganizatorem biegu była dzielnica Ursynów. Oczywiście, na scenie tuż przed startem nie omieszkał się pojawić pan burmistrz Guział. Krygował się przy tym, że nie, że on sam symbolicznie pobiegnie tylko jedno okrążenie, bo musi wręczyć puchary w gonitwie na Służewcu, ale jednak, zamiast oglądać wyścig (dla odmiany – koni), to jest tu, gdzie powinien... Uh, zemdliło mnie z lekka. Szczerze prawdę powiedziawszy, gdyby nie charytatywny cel biegu, w tym momencie odwróciłabym się na pięcie i sobie poszła. Ale pan burmistrz znakomicie sobie wybrał okoliczności, bo oba dzisiejsze biegi miały cel charytatywny (Wielka Ursynowska była na rzecz koni) i nie wypadało sobie pójść.
- Nie rozumiem, masz pretensje do polityka, że jest politykiem? – zapytał małżonek, kiedy podzieliłam się z nim swoim oburzeniem i zniesmaczeniem. –Nie, ale to było jakieś takie... - szukałam właściwego określenia. W końcu znalazłam to, co mi przeszkadzało. Całe mnóstwo polityków biega. Tak, także polskich polityków. Od premiera poczynając poprzez paru posłów, senatorów, pewnie ministrów, po samorządowców, którzy przynajmniej w Warszawie są całkiem sporą biegową siłą. Ale do tej pory żaden nie lansował na biegach w taki sposób. Nawet, jeżeli czemuś patronowali, to występowali symbolicznie, jako honorowi starterzy, ewentualnie wręczający nagrody. Jeżeli biegali – to owszem, zdarzało się, że z pierwszej linii, ale raczej skromnie, gdzieś w tłumie. Premier na Biegu Konstytucji nie pchał się na sam przód ani tym bardziej do mikrofonu. Politycy-maratończycy startują gdzieś ze środka stawki i mam wrażenie, że niektórzy woleliby, żeby ich specjalnie na tej trasie nie rozpoznawać, a już na pewno – nie anonsować ich pojawiania się w okolicy. Politycznie próbowała wykorzystać bieganie pani minister Mucha (jej słynny zakład i bieganie wokół stadionu), ale przestrzeliła kompletnie. Teraz bieganie w politykę wciąga burmistrz Guział. I po jego dzisiejszym wystąpieniu mam szczerą nadzieję, że skutek odniesie taki sam.
Bo bieganie z zasady jest apolityczne. Chociaż przyklejano mu różne gęby.
Tak a propos, to z pewnym zdumieniem zauważam, że tygodnik wydawany przez jednego redaktora, co to kiedyś twierdził, że bieganie zabija inteligencję, a akcja "Polska biega" ma na celu uśmiercanie emerytów, patronuje dzisiaj Festiwalowi Biegowemu w Krynicy... Pozwolę sobie tego jednak nie komentować, w końcu Festiwalowi patronują też różne inne tygodniki.