Powtarzała to kilkakrotnie. Najpierw w rozmowie z naczelnym magazynu „Bieganie”. Potem, kiedy rozmawiałyśmy w kuluarach. I kiedy słuchała i po cichu komentowała wykład Tomka Lewandowskiego podczas przedmaratońskich seminariów. I wreszcie – kiedy tak sobie plotkowałyśmy na tej seminaryjnej kanapie do mikrofonu – ja próbując ją namówić na opowieść, a ona – opowiadając, jak ponad 20 lat temu podbiła świat.
Serio. Był tak czas, kiedy inni zawodnicy i ich trenerzy z ukrycia podglądali, jak polska biegaczka trenuje przed mistrzostwami świata. A ona i tak wygrała. W ponad trzydziestostopniowym upale, przy wilgotności w górnych granicach jakichkolwiek norm. – Chciałam wygrać. Byłam pewna siebie i pracy, jaką wykonałam – mówiła. I wygrała. W 1991 r. w Tokio to ona słuchała Mazurka Dąbrowskiego. I ten maraton wspomina najlepiej. W karierze zabrakło jej tylko olimpijskiego złota. Zresztą, w ogóle medalu. No i nie ma rekordu Polski, bo swoje fenomenalne 2:24 z ułamkami pobiegła w nieregulaminowanym Bostonie.
Wiecie już? Rozmawiałam dzisiaj z Wandą Panfil-Gonzales. Dla młodszych – Wikipedia :> A starsi pewnie pamiętają, że był taki czas, kiedy lekkoatletka wygrywała plebiscyt na najpopularniejszego sportowca roku. I to dwa lata z rzędu. O paradoksie – w czasach, kiedy bieganie było w ogóle niepopularne, a biegaczy tyle co kot napłakał, a i tak traktowano ich jak wariatów.
A ona właśnie wtedy biegała.
Myślę, że pewne rzeczy nie dzieją się przypadkiem. Spotkałyśmy się chwilę wcześniej na dekoracji za Puchar Maratonu Warszawskiego. Kolejny raz stałam na drugim stopniu, jakoś tak wychodzi, że ciągle jestem druga, czego nie omieszkałam skomentować. I usłyszałam od niej, bo wręczała puchary wspólnie z Markiem Troniną, że w takim razie za rok ma być pierwsze. Uśmiechnęłam się.
A kilkadziesiąt minut później okazało się, że mam publicznie porozmawiać z żywą ikoną. Na szczęście najpierw mogłam posłuchać, jak opowiada. I wiecie co? Największe wrażenie zrobił na mnie ten błysk w jej oku, jak opowiadała, jak biegła w Tokio, jak taktycznie rozgrywała ten maraton, jak najpierw wygrała ten bieg we własnej głowie. I o tym też, że dla niej najważniejsze było – wygrać. Mówiła, a jej oczy rozświetlone były tym wspomnieniem… - Trzeba zawsze widzieć metę – mówiła. Najważniejszy jest cel. Główny cel. Reszta – to tylko środek, żeby go osiągnąć.
To ja dzisiaj wizualizuję sobie metę. A cel na jutro – dotrzeć tam przed 12.30.
Trzymajcie kciuki.
Wiecie już? Rozmawiałam dzisiaj z Wandą Panfil-Gonzales. Dla młodszych – Wikipedia :> A starsi pewnie pamiętają, że był taki czas, kiedy lekkoatletka wygrywała plebiscyt na najpopularniejszego sportowca roku. I to dwa lata z rzędu. O paradoksie – w czasach, kiedy bieganie było w ogóle niepopularne, a biegaczy tyle co kot napłakał, a i tak traktowano ich jak wariatów.
A ona właśnie wtedy biegała.
Myślę, że pewne rzeczy nie dzieją się przypadkiem. Spotkałyśmy się chwilę wcześniej na dekoracji za Puchar Maratonu Warszawskiego. Kolejny raz stałam na drugim stopniu, jakoś tak wychodzi, że ciągle jestem druga, czego nie omieszkałam skomentować. I usłyszałam od niej, bo wręczała puchary wspólnie z Markiem Troniną, że w takim razie za rok ma być pierwsze. Uśmiechnęłam się.
A kilkadziesiąt minut później okazało się, że mam publicznie porozmawiać z żywą ikoną. Na szczęście najpierw mogłam posłuchać, jak opowiada. I wiecie co? Największe wrażenie zrobił na mnie ten błysk w jej oku, jak opowiadała, jak biegła w Tokio, jak taktycznie rozgrywała ten maraton, jak najpierw wygrała ten bieg we własnej głowie. I o tym też, że dla niej najważniejsze było – wygrać. Mówiła, a jej oczy rozświetlone były tym wspomnieniem… - Trzeba zawsze widzieć metę – mówiła. Najważniejszy jest cel. Główny cel. Reszta – to tylko środek, żeby go osiągnąć.
To ja dzisiaj wizualizuję sobie metę. A cel na jutro – dotrzeć tam przed 12.30.
Trzymajcie kciuki.