Na całe szczęście w kalendarzu startowym biegacza zdarzają się takie biegi, których nie musi pobiec na maksa. A nawet – nie powinien. Bo na przykład za tydzień ma zaplanowany start sezonu, a tym razem robi tylko jakiś akcencik kontrolny albo podbudowuje sobie ego. I nie musi nic nikomu udowadniać, może co najwyżej sobie. I zazwyczaj to są te biegi, które wychodzą dziwnie dobrze i zostają miłym wspomnieniem w pamięci i dobrym wpisem w dzienniczku treningowym.
Tak jest z biegiem Szybko po Woli, którego pierwsza edycja przeszła w niedzielę do historii, a ja zapisałam się na liście startowej – i na liście wyników. Właściwie nie miałam w planie biegania po parku na Woli, ale okoliczności były przeciwko mnie. Bo tydzień temu, na przedpółmaratońskim EXPO Janek Goleń zapytał, czy się zapisaliśmy na ten bieg. Moje pokrętne odpowiedzi, że na pewno już nie ma miejsc, że nie mam w planie, że maraton i tak dalej – Janek sprowadził do rzeczywistego wymiaru, informując krótko – do niedzieli jest zwykła opłata startowa, od poniedziałku – drożej. No cóż. Janek, którego też wielu zna jako Janga, inni kojarzą jako tego gościa, który dopinguje biegaczy śpiewając szanty, a jeszcze inni jako tego faceta, co sprzedawał buty Justynie Kowalczyk – to jeden z moich pierwszych biegowych znajomych. Kilkadziesiąt ładnych, długich i trudnych kilometrów przebiegaliśmy na Łosiowych Błotach i Puszczy Kampinoskiej. Moje pierwsze dwudziestki, trzydziestki, przygotowania do pierwszych maratonów. Tego się nie zapomina, a Jangowi odmówić nie wypada. No nie.
I zanim wybrzmiał nad Mostem Poniatowskiego „Sen o Warszawie” – ja już byłam zapisana na bieganie po Woli.
I pojechaliśmy dzisiaj z małżonkiem w podróż sentymentalną, bo wolski bieg odbywał się w Parku Szymańskiego. Baza zawodów znajdowała się jakiś kilometr od miejsca, gdzie przemieszkaliśmy dobrych osiem lat, gdzie przeżyliśmy masę różnych emocji i wzruszeń, a także – gdzie stawialiśmy swoje pierwsze kroki biegowe. Do dziś pamiętam nasze pierwsze wyjście na bieganie. Szaleńczy kłus spod klatki schodowej do przejścia. Pewnie niecałe 800 metrów. I jaka ulga, że czerwone światło i można stanąć na chwilę… A potem z każdym wyjście dobiegałam dalej – 100 – 200 metrów dalej niż poprzednim razem – i tak dobiegłam do swojego pierwszego Run Warsaw. Ale to prehistoria! Dzisiaj ten park jest już zupełnie innym parkiem, obok ścieżki rowerowej pojawiła się rolkowa, nieczynne betonowe fontanny zamieniły się w przyjemna rzeczkę poprzedzielaną licznymi mostkami, zrewitalizowano miejscowe jeziorko… Pamiętacie jak w „Poszukiwany, poszukiwana” mąż z zawodu dyrektor mówi: „A jeziorko damy tu!” ? Mieszkając na Woli, cały czas podejrzewaliśmy, że chodzi o to właśnie jeziorko. Które przez ostatnie lata nabrało uroku. A może tylko straciło na jego braku…
W Parku Szymańskiego trenowałam też do pierwszych dwóch maratonów, zwłaszcza do tego drugiego, do dziś pamiętam zimę trzaskającą i siebie, jak wychodziłam do parku z radiem na uszach… Wtedy jeszcze biegałam wieczorem, po pracy, żeby zresetować umysł. I wybiegałam sobie wtedy w tej Barcelonie złamanie 4 godzin. Na parkowych alejkach – i na kilku wypadach do Kampinosu – z Jangiem i jego Szarą, suką husky, która często przeciągała mnie przez granice mojej fizyczności i pokazywała, że mogę więcej (z małą pomocą przyjaciół). Szara od roku gdzieś za Tęczowym Mostem, a Janek dziś był głównodowodzącym, dyrektorem, organizatorem, konferansjerem, spikerem…
To cudne, że obok biegów masowych, takich jak Półmaraton czy Maraton Warszawski, są też biegi małe, na które nikt nie zamyka ulic (wbrew temu co myślą niektórzy moi znajomi, ja lubię biegać po ulicach miasta tylko kilka razy w roku), na które można się zapisać tuż przed startem, na których co druga osoba średnio to znajomy, na których może nawet nie ma medali, ale jest w nich coś takiego, co sprawia, że człowiek się czuje i doceniony, i nagrodzony.
I trudno mi rozsądzić, co miało większy wpływ na tę atmosferę – czy doskonała organizacja, czy znakomite towarzystwo, czy zaangażowanie wolontariuszy, czy sam dyrektor biegu, który niemal każdego uczestnika anonsował imiennie, kiedy ten przebiegał przez linię mety… W każdym razie z Woli wywiozłam sporą dawkę pozytywnych emocji i energetycznego kopa.
Także wynikowo, bo plan był taki, żeby sprawdzić tempo na maraton ewentualnie i biec nie szybciej niż po 4:45. W końcu bieg był po-Woli. I jakkolwiek nie dałam się wrobić w ściganie, nie, nie, nie tydzień po półmaratonie i tydzień przed pełnym dystansem, to jednak ruszyłam żwawo przed siebie, może nawet zbyt żwawo, ale trasa w kształcie ślimaka wytyczona tymi alejkami, na których przed laty wylałam niejedną kroplę potu, kusiła swoim profilem, i nawet dwie zawrotki po 180 stopni nie wypaczały jakoś szczególnie rywalizacji. A już najbardziej zostałam urzeczona tym, że w parku stanął regularny, świetnie obsługiwany punkt odżywczy – woda, izotonik, pomarańcze (!). Udało mi się nawet z dobrodziejstw punktu skorzystać. Na metę dotarłam gdzieś w pierwszej połowie stawki, która liczyła 123 osoby. Z wynikiem 46:06, co daje średnią 4:34. Na pewno nie jest to tempo na maraton, ale też jest nie najgorszy prognostyk przedmaratoński. Jeżeli organizm nie wywinie mi żadnego numeru, spróbuję pobiec lekko poniżej 5 minut na kilometr. Choć bez ciśnienia.
Małżonek, który przez ostatni miesiąc w zasadzie nie biegał… No cóż. Drugą pętlę przebiegliśmy razem i tyle go widziałam. 45 minut rozmienił jakby mu się należało. Wrrr.
Za metą, oprócz obsługi pomiaru czasu, na biegaczy czekała też woda, pomarańcze i… drożdżówki. A także liczne nagrody rozlosowane wśród cierpliwych. Niecierpliwi musieli się zadowolić BUWOGONEM czyli Bardzo Użytecznym Wielofunkcyjnym Ogólnosportowym Gadżetem Okurczę Niespodzianką, który czekał na każdego.
Czekali też wytrwale włodarze dzielnicy, którzy tłumnie zameldowali się karnie tuż przed 10 w okolicach startu. Niestety, pani burmistrz miała wyraźny problem z obsługą pistoletu startowego, co doprowadziło do małego zamieszania, ale na szczęście wszyscy ruszyli w porę, zegar też, i tylko strzał dogonił nas po jakichś 15 sekundach. Ale to nic, biegów po Woli ma się odbyć jeszcze kilka, więc pani burmistrz ma szansę nadrobić braki w wyszkoleniu wojskowym. Przydałoby się, bo ostatnia edycja cyklu jest zaplanowana jakoś tuż przed wyborami samorządowymi.
Ja akurat wybierać będę gdzie indziej, a na imprezach biegowych w dzielnicy strzelałam sama, bo mi było do twarzy.
PS. Zapowiedziałam na dziś rozstrzygnięcie konkursu na opowieść. Nie było łatwo, bo opowieści dostałam więcej niż się spodziewałam. I każda miała w sobie coś. Także ta bardzo przewrotna – o tym, co autor robił, kiedy wszyscy inni biegli w Półmaratonie Warszawskim. Miałam pokusę przyznać nagrodę za ten tekst. Ale ostatecznie książki „I jak tu nie biegać” Beaty Sadowskiej z autografem autorki trafią do Kuby Krysiaka i do Marcina Krasonia. Opowieść Marcina jest dostępna na jego blogu (pod linkiem http://www.biecdalej.pl/2014/03/ten-w-ktorym-jest-pa-pomaraton-i-obedne.html). Opowieść Kuby urzekła mnie swoją autentycznością, choć forma może jeszcze niedoskonała, ale przecież to nie szkoła. Pozostałym dziękuję za inspirującą lekturę. I myślę nad kolejnym konkursem.
I zanim wybrzmiał nad Mostem Poniatowskiego „Sen o Warszawie” – ja już byłam zapisana na bieganie po Woli.
I pojechaliśmy dzisiaj z małżonkiem w podróż sentymentalną, bo wolski bieg odbywał się w Parku Szymańskiego. Baza zawodów znajdowała się jakiś kilometr od miejsca, gdzie przemieszkaliśmy dobrych osiem lat, gdzie przeżyliśmy masę różnych emocji i wzruszeń, a także – gdzie stawialiśmy swoje pierwsze kroki biegowe. Do dziś pamiętam nasze pierwsze wyjście na bieganie. Szaleńczy kłus spod klatki schodowej do przejścia. Pewnie niecałe 800 metrów. I jaka ulga, że czerwone światło i można stanąć na chwilę… A potem z każdym wyjście dobiegałam dalej – 100 – 200 metrów dalej niż poprzednim razem – i tak dobiegłam do swojego pierwszego Run Warsaw. Ale to prehistoria! Dzisiaj ten park jest już zupełnie innym parkiem, obok ścieżki rowerowej pojawiła się rolkowa, nieczynne betonowe fontanny zamieniły się w przyjemna rzeczkę poprzedzielaną licznymi mostkami, zrewitalizowano miejscowe jeziorko… Pamiętacie jak w „Poszukiwany, poszukiwana” mąż z zawodu dyrektor mówi: „A jeziorko damy tu!” ? Mieszkając na Woli, cały czas podejrzewaliśmy, że chodzi o to właśnie jeziorko. Które przez ostatnie lata nabrało uroku. A może tylko straciło na jego braku…
W Parku Szymańskiego trenowałam też do pierwszych dwóch maratonów, zwłaszcza do tego drugiego, do dziś pamiętam zimę trzaskającą i siebie, jak wychodziłam do parku z radiem na uszach… Wtedy jeszcze biegałam wieczorem, po pracy, żeby zresetować umysł. I wybiegałam sobie wtedy w tej Barcelonie złamanie 4 godzin. Na parkowych alejkach – i na kilku wypadach do Kampinosu – z Jangiem i jego Szarą, suką husky, która często przeciągała mnie przez granice mojej fizyczności i pokazywała, że mogę więcej (z małą pomocą przyjaciół). Szara od roku gdzieś za Tęczowym Mostem, a Janek dziś był głównodowodzącym, dyrektorem, organizatorem, konferansjerem, spikerem…
To cudne, że obok biegów masowych, takich jak Półmaraton czy Maraton Warszawski, są też biegi małe, na które nikt nie zamyka ulic (wbrew temu co myślą niektórzy moi znajomi, ja lubię biegać po ulicach miasta tylko kilka razy w roku), na które można się zapisać tuż przed startem, na których co druga osoba średnio to znajomy, na których może nawet nie ma medali, ale jest w nich coś takiego, co sprawia, że człowiek się czuje i doceniony, i nagrodzony.
I trudno mi rozsądzić, co miało większy wpływ na tę atmosferę – czy doskonała organizacja, czy znakomite towarzystwo, czy zaangażowanie wolontariuszy, czy sam dyrektor biegu, który niemal każdego uczestnika anonsował imiennie, kiedy ten przebiegał przez linię mety… W każdym razie z Woli wywiozłam sporą dawkę pozytywnych emocji i energetycznego kopa.
Także wynikowo, bo plan był taki, żeby sprawdzić tempo na maraton ewentualnie i biec nie szybciej niż po 4:45. W końcu bieg był po-Woli. I jakkolwiek nie dałam się wrobić w ściganie, nie, nie, nie tydzień po półmaratonie i tydzień przed pełnym dystansem, to jednak ruszyłam żwawo przed siebie, może nawet zbyt żwawo, ale trasa w kształcie ślimaka wytyczona tymi alejkami, na których przed laty wylałam niejedną kroplę potu, kusiła swoim profilem, i nawet dwie zawrotki po 180 stopni nie wypaczały jakoś szczególnie rywalizacji. A już najbardziej zostałam urzeczona tym, że w parku stanął regularny, świetnie obsługiwany punkt odżywczy – woda, izotonik, pomarańcze (!). Udało mi się nawet z dobrodziejstw punktu skorzystać. Na metę dotarłam gdzieś w pierwszej połowie stawki, która liczyła 123 osoby. Z wynikiem 46:06, co daje średnią 4:34. Na pewno nie jest to tempo na maraton, ale też jest nie najgorszy prognostyk przedmaratoński. Jeżeli organizm nie wywinie mi żadnego numeru, spróbuję pobiec lekko poniżej 5 minut na kilometr. Choć bez ciśnienia.
Małżonek, który przez ostatni miesiąc w zasadzie nie biegał… No cóż. Drugą pętlę przebiegliśmy razem i tyle go widziałam. 45 minut rozmienił jakby mu się należało. Wrrr.
Za metą, oprócz obsługi pomiaru czasu, na biegaczy czekała też woda, pomarańcze i… drożdżówki. A także liczne nagrody rozlosowane wśród cierpliwych. Niecierpliwi musieli się zadowolić BUWOGONEM czyli Bardzo Użytecznym Wielofunkcyjnym Ogólnosportowym Gadżetem Okurczę Niespodzianką, który czekał na każdego.
Czekali też wytrwale włodarze dzielnicy, którzy tłumnie zameldowali się karnie tuż przed 10 w okolicach startu. Niestety, pani burmistrz miała wyraźny problem z obsługą pistoletu startowego, co doprowadziło do małego zamieszania, ale na szczęście wszyscy ruszyli w porę, zegar też, i tylko strzał dogonił nas po jakichś 15 sekundach. Ale to nic, biegów po Woli ma się odbyć jeszcze kilka, więc pani burmistrz ma szansę nadrobić braki w wyszkoleniu wojskowym. Przydałoby się, bo ostatnia edycja cyklu jest zaplanowana jakoś tuż przed wyborami samorządowymi.
Ja akurat wybierać będę gdzie indziej, a na imprezach biegowych w dzielnicy strzelałam sama, bo mi było do twarzy.
PS. Zapowiedziałam na dziś rozstrzygnięcie konkursu na opowieść. Nie było łatwo, bo opowieści dostałam więcej niż się spodziewałam. I każda miała w sobie coś. Także ta bardzo przewrotna – o tym, co autor robił, kiedy wszyscy inni biegli w Półmaratonie Warszawskim. Miałam pokusę przyznać nagrodę za ten tekst. Ale ostatecznie książki „I jak tu nie biegać” Beaty Sadowskiej z autografem autorki trafią do Kuby Krysiaka i do Marcina Krasonia. Opowieść Marcina jest dostępna na jego blogu (pod linkiem http://www.biecdalej.pl/2014/03/ten-w-ktorym-jest-pa-pomaraton-i-obedne.html). Opowieść Kuby urzekła mnie swoją autentycznością, choć forma może jeszcze niedoskonała, ale przecież to nie szkoła. Pozostałym dziękuję za inspirującą lekturę. I myślę nad kolejnym konkursem.