Są takie imprezy, w których nie liczy się czas, i nawet nie miejsce, ale udział. Wiem, wiem, to takie niesportowe. Ale od kiedy uświadomiłam sobie, że bieganie dla przyjemności na poziomie średnio zaawansowanym od zawodowego uprawiania sportu jednak się czymś różni (i nie tylko czasem na regenerację), zdarza mi się wykazywać takie kompletnie amatorskie podejście. Po co mi to? A, no właśnie po to, żeby czasami poczuć taką gulę w przełyku, żeby się wzruszyć, żeby dotrzeć do tej cząsteczki dobra w sobie.
Bo jak tu nie mieć łez w oczach (dobrze schowanych pod okularami), kiedy się patrzy, jak na stadion wbiegają trzymając się za ręce – Damian (tata), Bartek (syn) i Karolina (mama). I razem, biegiem, pokonują te ponad 100 metrów do mety. A za nimi grupa ludzi w białych koszulkach z napisem – deklaracją „Biegnę, żeby Bartek mógł biegać”. Drużyna Bartka. Na płycie stadionu lekkoatletycznego w Kielcach bodaj co druga osoba miała na sobie białą koszulkę z napisem dla Bartka. Zapytacie, co w tym jest takiego poruszającego, że dziecko biega z rodzicami? A, no – nic. W zasadzie absolutnie nic. Chyba, że sprawa dotyczy dziecka, które bez pomocy, przede wszystkim rodziców, biegać by nie mogło. Dlaczego – ciekawych zapraszam na blog Damiana – www.naszmaraton.pl. I na fanpage Naszmaraton – Biegnę, żeby Bartek mógł biegać na Facebooku, gdzie Damian i Karolina piszą o zmaganiu się z codziennością. I jak zmaga się z nią ich mały, śliczny, mądry synek.
I jak tu nie skakać z radości, że w takim biegu przez zupełny przypadek, człowiek staje na podium i dostaje najbardziej oryginalną, niezapomnianą statuetkę Piątki dla Bartka!
Do samej dekoracji jakoś nie chciało mi się wierzyć. Bo pobiegłam raczej spokojnie (choć zegarek nie do końca to potwierdza). Nogi miałam ciężkie po sobotnim upalnym Półmaratonie Świętokrzyskim. Ruszyłam co prawda szybko, ale już na drugim kilometrze lekko zwolniłam, na trzecim wydawało mi się, że idę pod górkę, ale chyba jednak nie szłam, wyprzedziłam kilka pań, ale przecież przede mną były jeszcze dziesiątki ludzi… Bo w biegu wystartowało ponad 500 osób na pewno. A może i więcej, bo 800 numerów startowych rozeszło się na długo przed startem.
Na czwartym kilometrze był lekki zbieg, więc można było nabrać prędkości. A potem – już tylko kilometr i… Kiedy wbiegaliśmy na stadion, dotarło do mnie, że prowadzący imprezę właśnie mówi, że jeszcze nie było trzeciej kobiety na mecie. I wtedy z amatorki wyszedł jednak ten duch sportowy, postanowiła nie oddawać pola… Ach, co to był za finisz – i ręka w rękę z małżonkiem, który zamiast się ścigać postanowił mi dotrzymywać towarzystwa na trasie – tam gdzie trzeba hamować, tam gdzie trzeba – dopingować, przyspieszać…
A potem na stadionie kieleckim, tym samym gdzie 25 lat temu robiłam pierwsze kroki, ale bynajmniej nie w kierunku biegania (i to długodystansowego, ale to temat na inną opowieść), zrobiło się rodzinnie, piknikowo i serdecznie. Bo z jednej strony te kilkaset osób, które na trasie sprawiały wrażenie potężnego tłumu, coś jak w piosence „You’ll never run alone”, a z drugiej – bieg nie stracił uroku kameralnej imprezy, gdzie nikt nie patrzy, co ma pakiecie startowym, czy koszulka jest bawełniana czy techniczna (nie było żadnej na szczęście), czy medal jest ładny (był – unikalny, ekologiczny, drewniany), jakie były nagrody (a nagród było mnóstwo – wszystkie do losowania, za udział).
I jakoś tak się z tego stadionu nie chciało wyjeżdżać. Bo wiadomo, że razem raźniej. Także zmagać się z przeciwnościami losu. Dlatego zapraszam Was tutaj – żeby Bartek mógł biegać. W końcu nie zawsze musi za rękę z rodzicami ;-)
I jak tu nie skakać z radości, że w takim biegu przez zupełny przypadek, człowiek staje na podium i dostaje najbardziej oryginalną, niezapomnianą statuetkę Piątki dla Bartka!
Do samej dekoracji jakoś nie chciało mi się wierzyć. Bo pobiegłam raczej spokojnie (choć zegarek nie do końca to potwierdza). Nogi miałam ciężkie po sobotnim upalnym Półmaratonie Świętokrzyskim. Ruszyłam co prawda szybko, ale już na drugim kilometrze lekko zwolniłam, na trzecim wydawało mi się, że idę pod górkę, ale chyba jednak nie szłam, wyprzedziłam kilka pań, ale przecież przede mną były jeszcze dziesiątki ludzi… Bo w biegu wystartowało ponad 500 osób na pewno. A może i więcej, bo 800 numerów startowych rozeszło się na długo przed startem.
Na czwartym kilometrze był lekki zbieg, więc można było nabrać prędkości. A potem – już tylko kilometr i… Kiedy wbiegaliśmy na stadion, dotarło do mnie, że prowadzący imprezę właśnie mówi, że jeszcze nie było trzeciej kobiety na mecie. I wtedy z amatorki wyszedł jednak ten duch sportowy, postanowiła nie oddawać pola… Ach, co to był za finisz – i ręka w rękę z małżonkiem, który zamiast się ścigać postanowił mi dotrzymywać towarzystwa na trasie – tam gdzie trzeba hamować, tam gdzie trzeba – dopingować, przyspieszać…
A potem na stadionie kieleckim, tym samym gdzie 25 lat temu robiłam pierwsze kroki, ale bynajmniej nie w kierunku biegania (i to długodystansowego, ale to temat na inną opowieść), zrobiło się rodzinnie, piknikowo i serdecznie. Bo z jednej strony te kilkaset osób, które na trasie sprawiały wrażenie potężnego tłumu, coś jak w piosence „You’ll never run alone”, a z drugiej – bieg nie stracił uroku kameralnej imprezy, gdzie nikt nie patrzy, co ma pakiecie startowym, czy koszulka jest bawełniana czy techniczna (nie było żadnej na szczęście), czy medal jest ładny (był – unikalny, ekologiczny, drewniany), jakie były nagrody (a nagród było mnóstwo – wszystkie do losowania, za udział).
I jakoś tak się z tego stadionu nie chciało wyjeżdżać. Bo wiadomo, że razem raźniej. Także zmagać się z przeciwnościami losu. Dlatego zapraszam Was tutaj – żeby Bartek mógł biegać. W końcu nie zawsze musi za rękę z rodzicami ;-)