Książka ma złoty grzbiet i złote litery na okładce. Słusznie, bo przecież jest biografią złotego medalisty. Wielokrotnego złotego medalisty. Podwójnego mistrza olimpijskiego z Londynu. Podwójnego mistrza świata z Moskwy. Powiecie, że dwa medale to żadna sztuka? A jednak, kiedy mówimy o dystansach 5 i 10 km, kiedy mówimy o tym, że wyścigi na tych dystansach dzieli nie więcej niż tydzień, a do tego towarzyszą im biegi eliminacyjne – te medale nabierają innego wymiaru. Najlepszy dowód, że przed Mo sztuka ta udała się niewielu.
Niewielu też sportowców ma szczęście trafić na dobrego ghostwritera. Bo, nie oszukujmy się, tej książki nie napisał Mo Farah. To nie jest opowieść faceta, który ma problem z wysłowieniem się po angielsku, a Farah sam opowiada, że język ojczysty nie jest jego najmocniejszą stroną. Ale ten, który rzeczywiście napisał książkę (T.J. Adrews?), zrobił kawał dobrej roboty, a polski tłumacz stanął na wysokości zadania. W rezultacie autobiografia Mo Faraha pt.: „Siła ambicji” to barwna opowieść o pasji, miłości i dorastaniu.
I na tym właściwie cała recenzja powinna się skończyć, bo kto chce wiedzieć więcej, powinien do książki zajrzeć, a nawet – przeczytać ją od deski do deski, ale jest kilka elementów, na które ja zwróciłam uwagę i na których warto się na chwilę zatrzymać.
Po pierwsze – Afryka. Jak podkreśla Farah, wiele opinii na temat tego, w jakich warunkach spędzał dzieciństwo, jest przesadzona. „W moich wspomnieniach z Gebilayu nie ma żołnierzy na ulicach, nie słychać huku bomb. Jako dzieci nie mieliśmy styczności z przemocą. (…) Kiedy mieszkałem w Gebilayu, rząd w Mogadiszu chylił się ku upadkowi, ale nas to nie dotykało. Udało nam się uciec przed kłopotami” – to cytat z książki. I jeszcze ten, że dzieciństwo wspomina jako szczęśliwe.
Dlaczego o tym piszę? Bo przywykliśmy oceniać szczęśliwość innych przez pryzmat własnej kultury i własnych definicji. Dlatego tak nas czasami dziwią wyniki badań na najszczęśliwszy naród, które zazwyczaj wygrywają jakieś egzotyczne kraje, których dochód narodowy nie plasuje w G-20, a dochód na głowę nie zapewnia dostępu do tego, co my przywykliśmy uważać za wyznaczniki szczęścia. A ludzie, a zwłaszcza dzieci, bez nich też potrafią być szczęśliwi. Nawet jeżeli nie maja orlików i na ulicy kopią futbolówkę zrobioną z obwiązanego sznurkiem tobołka ze starymi skarpetami. To też z opowieści Mo.
Po drugie – właśnie futbol. Od wczesnego dzieciństwa miłością Mo Faraha była piłka nożna. I to mu zostało. Przez cała książkę przewija się wątek piłki, a zaproszenia na mecze swojego ukochanego Arsenalu Londyn Farah, multimistrz olimpijski, traktuje jako zaszczyt i wyróżnienie, o którym trzeba wspomnieć. Przy okazji, ciekawie się czyta, jak za treningi lekkoatletyczne Mo „kupował” sobie i kolegom możliwość pokopania piłki zimą na sali. I jak stopniowo „odklejał się” od piłki, a zaczynał myśleć o sobie jako o biegaczu. I jak dokonał się ostateczny przełom. Ale serce kibica pozostało.
Po trzecie – Wielka Brytania. Mo pisze o sobie jako o Brytyjczyku, jest dumny ze swojego obywatelstwa i robi wszystko, żeby swojej step-ojczyźnie przynieść chwałę. Doskonale wie, że gdyby się nie znalazł w Anglii, pewnie nigdy by nie biegał. I raczej na pewno – nie byłby mistrzem olimpijskim. Mimo że przez pierwsze lata nie radził sobie z angielskim. Mimo że jego podanie o brytyjski paszport było rozpatrywane bardzo długo. Mimo że jako nastolatek wciąż musiał udowadniać swoją wartość. Mo jest Brytyjczykiem – i jest z tego dumny.
Po czwarte – znowu Afryka. Afrykańczycy, z którymi staje na starcie na wielkich imprezach. Dzisiaj często wygrywa. Ale nie zawsze tak było. Kiedyś Afryka go miażdżyła. Przełom zaczął się w „domu kenijskim”. A potem Mo został jednym z pierwszych, którzy zaczęli wyjeżdżać do Kenii, żeby tam trenować – z Kenijczykami, jak Kenijczycy.
Po piąte – Salazar i Oregon Project. Od czasu podjęcia współpracy z legendarnym amerykańskim trenerem kariera Mo nabrała tempa. Ale akces Brytyjczyka do projektu Salazara nie był taki oczywisty. Ostatecznie to program skierowany do amerykańskich sportowców. Żeby pracować z nowym trenerem nie tylko Mo musiał podjąć wyzwanie. Podjęła je także jego rodzina. I nie obyło się bez kłopotów. Bo kim może być Somalijczyk z brytyjskim paszportem w Stanach Zjednoczonych? No cóż, walka z uprzedzeniami okazuje się czasami większym wyzwaniem niż zdobycie złotego medalu na bieżni.
Po szóste – wzloty i upadki. Bo kariera Mo to nie jest, jak w ostatnich latach, jedno pasm sukcesów. Miał momenty słabości, miał dołki, miał chwile zwątpienia. Czasami trenował za mało, czasami – za bardzo. Czasami zawodziła taktyka. Ale z zakrętów i wiraży potrafił wyjść na prostą. I miał niewiarygodne szczęście do ludzi wokół siebie.
I wreszcie po siódme, choć może to powinno być na pierwszym miejscu – właśnie ci ludzie, najbliżsi, rodzina. Matka oraz brat bliźniak, którzy nieszczęśliwym splotem okoliczności na lata zniknęli z życia Mo, ale z którymi więź jest jedną z jego kotwic w rzeczywistości. Oraz ukochana żona i córeczki, o których mówi z taką miłością, że czytelnik nie ma wątpliwości.
„Siła ambicji” – to tytuł biografii Mo Faraha. Ale równie dobrze tytuł mógłby brzmieć „Siła charakteru” albo zawierać gdzieś słowo pasja. Te właśnie pasję daje się wyczyta z książki. I nawet ci, dla których bieganie nie jest ośrodkiem układu uczuciowego – znajdą w tej książce coś dla siebie. A ja pewnie jeszcze do niej będę wracać. Zwłaszcza wtedy, kiedy mi się nie będzie chciało.
Mo Farah „Siła ambicji. Autobiografia” Galaktyka, Łódź 2014
I na tym właściwie cała recenzja powinna się skończyć, bo kto chce wiedzieć więcej, powinien do książki zajrzeć, a nawet – przeczytać ją od deski do deski, ale jest kilka elementów, na które ja zwróciłam uwagę i na których warto się na chwilę zatrzymać.
Po pierwsze – Afryka. Jak podkreśla Farah, wiele opinii na temat tego, w jakich warunkach spędzał dzieciństwo, jest przesadzona. „W moich wspomnieniach z Gebilayu nie ma żołnierzy na ulicach, nie słychać huku bomb. Jako dzieci nie mieliśmy styczności z przemocą. (…) Kiedy mieszkałem w Gebilayu, rząd w Mogadiszu chylił się ku upadkowi, ale nas to nie dotykało. Udało nam się uciec przed kłopotami” – to cytat z książki. I jeszcze ten, że dzieciństwo wspomina jako szczęśliwe.
Dlaczego o tym piszę? Bo przywykliśmy oceniać szczęśliwość innych przez pryzmat własnej kultury i własnych definicji. Dlatego tak nas czasami dziwią wyniki badań na najszczęśliwszy naród, które zazwyczaj wygrywają jakieś egzotyczne kraje, których dochód narodowy nie plasuje w G-20, a dochód na głowę nie zapewnia dostępu do tego, co my przywykliśmy uważać za wyznaczniki szczęścia. A ludzie, a zwłaszcza dzieci, bez nich też potrafią być szczęśliwi. Nawet jeżeli nie maja orlików i na ulicy kopią futbolówkę zrobioną z obwiązanego sznurkiem tobołka ze starymi skarpetami. To też z opowieści Mo.
Po drugie – właśnie futbol. Od wczesnego dzieciństwa miłością Mo Faraha była piłka nożna. I to mu zostało. Przez cała książkę przewija się wątek piłki, a zaproszenia na mecze swojego ukochanego Arsenalu Londyn Farah, multimistrz olimpijski, traktuje jako zaszczyt i wyróżnienie, o którym trzeba wspomnieć. Przy okazji, ciekawie się czyta, jak za treningi lekkoatletyczne Mo „kupował” sobie i kolegom możliwość pokopania piłki zimą na sali. I jak stopniowo „odklejał się” od piłki, a zaczynał myśleć o sobie jako o biegaczu. I jak dokonał się ostateczny przełom. Ale serce kibica pozostało.
Po trzecie – Wielka Brytania. Mo pisze o sobie jako o Brytyjczyku, jest dumny ze swojego obywatelstwa i robi wszystko, żeby swojej step-ojczyźnie przynieść chwałę. Doskonale wie, że gdyby się nie znalazł w Anglii, pewnie nigdy by nie biegał. I raczej na pewno – nie byłby mistrzem olimpijskim. Mimo że przez pierwsze lata nie radził sobie z angielskim. Mimo że jego podanie o brytyjski paszport było rozpatrywane bardzo długo. Mimo że jako nastolatek wciąż musiał udowadniać swoją wartość. Mo jest Brytyjczykiem – i jest z tego dumny.
Po czwarte – znowu Afryka. Afrykańczycy, z którymi staje na starcie na wielkich imprezach. Dzisiaj często wygrywa. Ale nie zawsze tak było. Kiedyś Afryka go miażdżyła. Przełom zaczął się w „domu kenijskim”. A potem Mo został jednym z pierwszych, którzy zaczęli wyjeżdżać do Kenii, żeby tam trenować – z Kenijczykami, jak Kenijczycy.
Po piąte – Salazar i Oregon Project. Od czasu podjęcia współpracy z legendarnym amerykańskim trenerem kariera Mo nabrała tempa. Ale akces Brytyjczyka do projektu Salazara nie był taki oczywisty. Ostatecznie to program skierowany do amerykańskich sportowców. Żeby pracować z nowym trenerem nie tylko Mo musiał podjąć wyzwanie. Podjęła je także jego rodzina. I nie obyło się bez kłopotów. Bo kim może być Somalijczyk z brytyjskim paszportem w Stanach Zjednoczonych? No cóż, walka z uprzedzeniami okazuje się czasami większym wyzwaniem niż zdobycie złotego medalu na bieżni.
Po szóste – wzloty i upadki. Bo kariera Mo to nie jest, jak w ostatnich latach, jedno pasm sukcesów. Miał momenty słabości, miał dołki, miał chwile zwątpienia. Czasami trenował za mało, czasami – za bardzo. Czasami zawodziła taktyka. Ale z zakrętów i wiraży potrafił wyjść na prostą. I miał niewiarygodne szczęście do ludzi wokół siebie.
I wreszcie po siódme, choć może to powinno być na pierwszym miejscu – właśnie ci ludzie, najbliżsi, rodzina. Matka oraz brat bliźniak, którzy nieszczęśliwym splotem okoliczności na lata zniknęli z życia Mo, ale z którymi więź jest jedną z jego kotwic w rzeczywistości. Oraz ukochana żona i córeczki, o których mówi z taką miłością, że czytelnik nie ma wątpliwości.
„Siła ambicji” – to tytuł biografii Mo Faraha. Ale równie dobrze tytuł mógłby brzmieć „Siła charakteru” albo zawierać gdzieś słowo pasja. Te właśnie pasję daje się wyczyta z książki. I nawet ci, dla których bieganie nie jest ośrodkiem układu uczuciowego – znajdą w tej książce coś dla siebie. A ja pewnie jeszcze do niej będę wracać. Zwłaszcza wtedy, kiedy mi się nie będzie chciało.
Mo Farah „Siła ambicji. Autobiografia” Galaktyka, Łódź 2014