Uciekliśmy na weekend z Warszawy. Kierunek – Mazury. Pogoda wymarzona. Tri-debiut małżonka zaczyna nabierać realnej perspektywy. Było pływanie, był rower. Na rower znaleźliśmy miejsce idealne. Bo przejazd przez miasteczko i kawałek drogą wojewódzką, z której próbowała nas zepchnąć gnojarka, a potem dwa tiry - nie był miły. Skręcamy – zdecydował Tomek, który na tych ścieżkach i dróżkach czuje się jak u siebie w domu, a właściwie – on tu jest u siebie w domu.
I odkryliśmy, a raczej ja odkryłam, drogę na Możne. 4,9 km asfaltu, całkiem przyzwoitego, kilka łagodnych podjazdów, średnio 5 samochodów na przelot. Bajka. Trzy razy jeździliśmy ta drogą, a jeśli ode mnie by to zależało, jeździlibyśmy pewnie i z 5 razy. Pięknie było, las, pola, cisza – i tylko słychać szum łańcucha…
Zachwycałam się. Bo ja tak mam, że popadam w zachwyty. A potem miewam różne refleksje. Dziś refleksja był w temacie okołomaratonowym, bo to już tylko 70 dni zostało, 10 tygodni, a to znaczy, że trzeba zagęścić treningi, nie tylko co do ich liczby, ale i co do jakości, żeby na tym Narodowym mieć powody do uśmiechu.
- A Tobie się to bieganie po Warszawie jeszcze nie znudziło? – zapytała koleżanka jakiś czas temu. Faktycznie, moja przygoda z Maratonem Warszawskim zaczęła się od debiutu w 2007 r., potem przez kilka sezonów kibicowałam, sama jeżdżąc w różne dziwne miejsca, żeby zmierzyć się z królewskim dystansem, aż w końcu wróciłam n trasę MW. Najpierw z partyzanta – towarzyszyłam debiutującemu małżonkowi przez 30 km. To był 2010 r., a maraton tak bardzo różnił się od tego, co pamiętałam sprzed trzech lat, że wtedy zdecydowałam, iż Maraton Warszawski na stałe wraca do mojego kalendarza. Bo skoro mam „w domu” imprezę na światowym poziomie, to aż szkoda nie korzystać z okazji.
Dzisiaj w Warszawie mamy imprezę, która jeszcze o lata świetlne różni się nawet od tamtej z 2010 r. I nawet jeżeli czasami mi się marzy (no, czasami się marzy, czasami się pewnie i zrealizuje, choć raczej nie w tym roku) jesienny maraton gdzieś w Europie – to jako drugi, po Warszawie, oprócz Warszawy.
Pamiętam, że w tym 2010 r. moim pierwszym odczuciem było, że ten Maraton Warszawski jakiś taki europejski się zrobił, że to, co kiedyś opowiadano o zagranicznych imprezach – teraz jest odczuwalne w Warszawie. Wtedy jeszcze brakowało kibiców i trasa była miejscami nudnawa (ach, ten Wał Miedzeszyński! Ale w tym roku doskonale nada się dla rolkarzy). Rok później Maraton wbiegł na Ursynów – i już nie było mowy o tym, że Warszawa nie kibicuje maratończykom. Kibicuje, i to jak! A że nie wszędzie, nie na całej długości trasy?
Nie wiem, jak jest w Nowym Jorku, ale w takim Berlinie też są fragmenty trasy, gdzie nie uświadczy się kibica. O Barcelonie czy Amsterdamie nawet nie wspomnę, a w takim Dubaju to właściwie kibiców można było na palcach policzyć i dopiero w okolicach mety robiło się lekko tłumniej. No, ale Dubaj to jednak inna strefa, także kulturowa. Ale na wiosnę w Paryżu – choć to tylko relacja zasłyszana – ulice świeciły pustkami i nawet atak na rekord świata nie był skutecznym magnesem dla publiczności. W takim Wiedniu też są miejsca oblegane przez kibiców, ale i takie, gdzie nikogo nie interesuje maraton. W Rotterdamie są grupy kibiców podążające za maratonem wzdłuż trasy, są pikniki w ogródkach w dzielnicy willowej i spontaniczne punkty dożywiania z przydomowego grilla. Ale są też całe długie kilometry, kiedy dobry słowem może wesprzeć co najwyżej współbiegacz.
Kibice to jedno. Ale umówmy się – nawet najlepszy kibic nie pomoże, jak trasa będzie za trudna, albo przygotowanie niewystarczające. Trasy – to temat rzeka albo temat-trasa… Bo każdy czego innego od trasy oczekuje. Jedni chcą, żeby była płaska jak stół, inni – żeby szybka (bo szybka nie zawsze znaczy płaska), jeszcze inni oczekują atrakcji widokowo-turystycznych. Niektórzy lubią trasy stricte śródmiejskie, innych nie odstraszają peryferia. Niektórzy lubią pętle, inni pętli nienawidzą. I weź tu człowieku (organizatorze) dogódź wszystkim! Wielbicielom tras płaskich i prostych, bez dodatkowych atrakcji polecam Dubaj – ani pół podbiegu przez całe 21,1 km w jedną stronę i tyleż samo z powrotem. Zaletą dużej agrafki jest możliwość śledzenia najszybszych, wadą – niewątpliwie jednostajność, i trasy, i pracy mięśni na całym dystansie. Mimo wszystko rekord świata w Dubaju na razie nie padł. O trasie w Barcelonie – zanim pojechałam tam po raz pierwszy – słyszałam, że jest ładna, ale trudna, raczej nie na życiówkę. Faktycznie pierwsze 7 km wiedzie głównie pod górę do Camp Nou, potem jest ostry zbieg – i dopiero reszta atrakcji. Cóż, z Barcelony dwukrotnie wracałam z rekordami życiowymi. Mimo że trasa gdzieś między 24 a 34 kilometrem ucieka z najatrakcyjniejszej części miasta gdzieś między biurowce i szklane domy, a potem na nadmorską promenadę, gdzie zapach ze smażalni przyprawia o mdłości. W Amsterdamie trasa już ok. 14 kilometra ucieka z miasta nad rzekę, gdzie krowy i wiatraki, krajobraz raczej bukoliczny niż urbanistyczny, i tak przez jakieś 10 km agrafki nadrzecznej. W Rotterdamie gdzieś na 30. kilometrze zaczyna się pętla wokół wielkiego parku, a potem przelot przez dzielnice willowe (o grillach w ogródkach już pisałam). W Wiedniu mniej więcej od 25 kilometra trasa wiedzie nad starą odnogą Dunaju, gdzie co jakiś czas mosteczek, a przy mosteczku – wszystko wznosi się i te malutkie podbiegi, zwłaszcza po 36. kilometrze – mogą stanowić wyzwanie. W Atenach, w kolebce maratonu, jakieś 30 km biegnie się wśród pól…
Z tego punktu widzenia Warszawa wpisuje się w dobrą średnią europejską. Mamy i Śródmieście z Pałacem Kultury zamiast Wieży Eiffela, i starówkę z koszmarnym brukiem w okolicach sądów, z Wisłostradą wzdłuż rzeki, tunel, który niektórzy kochają (ja nie), mamy park – i to od razu atrakcyjny turystycznie, bo Łazienki, mamy i blokowiska, nowoczesne Miasteczko Wilanów, nieco bardziej oldschoolowy Ursynów, który byłby koszmarem biegaczy, gdyby nie to, że właśnie tam najpewniej można się spodziewać najlepszego dopingu, wielkomiejską Puławską – i znowu parki, Trakt Królewski, serce miasta i najbardziej zabytkowy z warszawskich mostów. Kilka podbiegów, kilka zbiegów – w sam raz, żeby poczuć przyjemność biegu. I żeby w biegu zobaczyć to, co najlepsze w mieście.
Na trasie, poza własnym przygotowaniem, liczy się też „zasilanie”. Z tego punktu widzenia ważne są punkty. Pamiętam moje zdumienie w Berlinie, że n punktach trzeba wyhamować praktycznie do zera. Ani w Warszawie, ani w Barcelonie nie musiałam nawet zwalniać. Zresztą, uważam że właśnie te dwa maratony mają najlepiej zorganizowane punkty na trasie. No, jeszcze Koral Maraton w Krynicy-Zdroju, ale to inna skala. W Barcelonie rok temu oprócz bananów i innych owoców (pomarańcze!) były też – żele. I myślę, że sporo im zawdzięczam, bo moje skończyły się na 25. kilometrze, a ja jakoś wyjątkowo dużo energii potrzebowałam. Nic dziwnego, biegłam po rekord Z żelami na trasie po raz pierwszy spotkałam się w Toronto – pojawiały się tuż przed 30. kilometrem. Ja wtedy jeszcze nie jadałam na trasie specjalnie, ale wtedy skorzystałam i poczułam różnicę. W tym roku w Łodzi były bardzo nieinwazyjne dla żołądka żele ALE, chyba się sprawdziły. O tym, jak ważne jest ustawienie punktów, przekonałam się po raz pierwszy w Amsterdamie, gdzie jeden z punktów był 1,5 km dalej niż wynikało z mapy. Tak mnie to wybiło z rytmu (wysychałam i zabrakło mi energii), że potem przez kilka kilometrów nie mogłam złapać właściwego biegu. O biegach, gdzie podają tylko napoje, chciałabym jak najszybciej zapomnieć. Poza Dubajem, gdzie w pewnym momencie wodę w buteleczkach podwali wyfraczeni kelnerzy z najdroższego hotelu świata…. Ale to był tylko woda… Z to odgazowana cola nalewana z wielkich miednic na 35. kilometrze maratonu wiedeńskiego była prawdziwą ambrozją.
Tak, wiem, jest jeszcze cała otoczka biegu, jego oprawa. Od kiedy jednak MW trafił na Narodowy, to jego oprawa jest co najmniej światowa. Brakuje mi co prawda biegu śniadaniowego w sobotę – nie wiem, czy brałabym udział, ale ilekroć mi się to udawało (zwłaszcza w Barcelonie) tyle razy miało to dla mnie dobry skutek dzień po. Zresztą, ten bieg ma wymiar integracyjny, towarzyski, trochę turystyczny… Lubię takie biegi. I nie chodzi wcale o to, że chcę przyoszczędzić na śniadaniu. W Barcelonie dodatkową atrakcją jest finisz na Stadionie Olimpijskim. No, ale tam stadion ma bieżnię… Drugim kamyczkiem – gatunkowo może cięższym – jest EXPO. Wiem, że nie wszędzie musi być jak Berlinie, że trudno się przecisnąć przez hale pełne towarów, gdzie są chyba wszyscy producenci świata. Ale też wiem, że mimo kursu euro, z zagranicznych maratońskich expo zazwyczaj wracam z zakupami. Także dlatego, że umiem liczyć. I często gęsto na maratońskich expo, oprócz najnowszych kolekcji w dobrych cenach (w Barcelonie najnowsze buty pewnej marki kosztowały sporo mniej niż w Polsce), oprócz okolicznościowych strojów z okolicznościowym nadrukiem i w cenach też okolicznościowych, jest cała gama produktów, które można nabyć nie z 10- czy 15-procentowym rabatem – jak w Warszawie, ale z rabatem 50-procentowym. O czym nad Wisłą na razie możemy pomarzyć. Chociaż to może kwestia tego, że w Warszawie wystawiają się przede wszystkim sklepy – a na tych największych maratonach oprócz sklepów swoją ofertę pokazują producenci. Pamiętam też, że w Barcelonie oprócz oferty czysto biegowej była olbrzymia oferta dla triatlonistów – i to naprawdę bardzo atrakcyjna, a także… oferta producentów żywności. I to nie tylko żeli i napojów izotonicznych. Prawdą jest, że przechodząc przez expo można było solidnie podjeść.
A propos podjeść. Posiłek przed i po maratonie. Pasta party. W Barcelonie – bezpłatne. To chyba jedyny przypadek bezpłatnego posiłku. Mało tego, każdy uczestnik może wejść z osobą towarzyszącą. Ogromna kolejka w ogromnej, ciemnej hali. Z Barcelony mam porównanie. W 2008 r. pasta party było pyszne, chodziłam po dokładkę (można było). Rok temu nadal było bezpłatne, ale szczerze pisząc… Tak paskudnego makaronu to nie pamiętam. Kluchy i pozbawione smaku coś, co miało być sosem. Blee. W Berlinie te kilka lat temu dopłacało się 4 euro, porcja była skromna, ale smakowała jak bolognese. W innych miastach było drożej, ale bywało i z pompą. W Wiedniu za 10 euro można było zjeść (i napić się piwa bezalkoholowego) w sali balowej miejscowego ratusza. Z porcelany Villeroy&Bosch. A Kaiserschramm naprawdę był doskonały. W Rotterdamie za 12 euro makarony i sałatki do wyboru do koloru. Tylko picie trzeba było dokupić. Amsterdam – też kilkanaście euro – i eleganckie przyjęcie. Ale na godziny, trzeba pilnować swojej tury. W Toronto pasta party kosztowało 30 dolarów kanadyjskich. Za to odbywało się w restauracji pięciogwiazdkowego hotelu i trzeba było uważać, żeby się nie przejeść. Stoły uginały się od jedzenia, a przy okazji można było posłuchać sław maratońskich. W Warszawie trochę mi tego pasta party brakuje – zawsze to była okazja do spotkania z przyjaciółmi, znajomymi, do pogadania. I przy okazji więcej czasu na expo schodziło. A tak – wiele grup umawia się w okolicy Narodowego, włoskie knajpki na Saskiej Kępie notują gigantyczne obroty, ale czegoś… brakuje.
No i posiłek po biegu. Tu przyznam się bez bicia – w większości wypadków nie pamiętam. Zazwyczaj tuż po biegu nie jestem w stanie przyswajać. Pamiętam tylko w Barcelonie stół z pomarańczami, bananami, rodzynkami i orzechami – cały posiłek, kto chciał, to brał. W Rotterdamie chyba w ogóle nie było posiłku, w Amsterdamie – nie pamiętam. Za to do końca życia nie zapomnę, jak po Maratonie Gdańskim w 2008 r. podano mi… kiełbaskę z grilla i bułę. Co prawda mięso wtedy jeszcze jadłam, ale na widok tego pomaratońskiego posiłku ledwo powstrzymałam pewne odruchy. Akurat mogłam grymasić, bo godzinę później zostałam po królewsku nakarmiona. Po biegu zazwyczaj i przede wszystkim chce mi się pić. I smak BEZALKOHOLOWEGO piwa podawanego za metą maratonu w Berlinie, nie jakiegoś chemicznego izotonika, ale właśnie piwa z jego goryczką – też pamiętam. W Wiedniu chyba też było… Nauczona doświadczeniami – na mecie właściwie nie oczekuję dwudaniowego obiadu ze schabowym. Ani nawet tej nieszczęsnej pomidorowej. Wiem, że głodna będę za kilka godzin – i wtedy zamówię sobie pizzę albo pójdę na makaron czy inne lokalne frykasy. Ważne, żeby można się było napić. A skoro już ma być jedzenie – to najlepiej owoce, jak na Szczelińcu po Supermaratonie Gór Stołowych.
Właściwie za metą marzę głównie o prysznicu – choć i z tym bywa różnie. W Wiedniu i Berlinie były namioty prysznicowe, w Amsterdamie nie pamiętam prysznica, w Barcelonie też nie, ale było blisko do „domu”. W Rotterdamie… Ach, to zupełnie inna historia, szok cywilizacyjny, depozyt bez dozoru, rzeczy po biegu zostawione w sali gimnastycznej jakiejś szkoły i nietknięte czekające na nas cztery godziny później… Ale prysznic był, i nawet niekoedukacyjny. Tak, po biegu prysznic to podstawa. W Warszawie prysznice są
A ja tymczasem zmykam do wody. Żadne tam Morze Egejskie czy inne Czerwone. Mazurskie jeziora w końcu wołają, pogoda jest wymarzona, niebo czysty błękit… Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie – że tak podsumuję. Nie tylko o maratonie. Od jutra – trening! Warszawa czeka!
Zachwycałam się. Bo ja tak mam, że popadam w zachwyty. A potem miewam różne refleksje. Dziś refleksja był w temacie okołomaratonowym, bo to już tylko 70 dni zostało, 10 tygodni, a to znaczy, że trzeba zagęścić treningi, nie tylko co do ich liczby, ale i co do jakości, żeby na tym Narodowym mieć powody do uśmiechu.
- A Tobie się to bieganie po Warszawie jeszcze nie znudziło? – zapytała koleżanka jakiś czas temu. Faktycznie, moja przygoda z Maratonem Warszawskim zaczęła się od debiutu w 2007 r., potem przez kilka sezonów kibicowałam, sama jeżdżąc w różne dziwne miejsca, żeby zmierzyć się z królewskim dystansem, aż w końcu wróciłam n trasę MW. Najpierw z partyzanta – towarzyszyłam debiutującemu małżonkowi przez 30 km. To był 2010 r., a maraton tak bardzo różnił się od tego, co pamiętałam sprzed trzech lat, że wtedy zdecydowałam, iż Maraton Warszawski na stałe wraca do mojego kalendarza. Bo skoro mam „w domu” imprezę na światowym poziomie, to aż szkoda nie korzystać z okazji.
Dzisiaj w Warszawie mamy imprezę, która jeszcze o lata świetlne różni się nawet od tamtej z 2010 r. I nawet jeżeli czasami mi się marzy (no, czasami się marzy, czasami się pewnie i zrealizuje, choć raczej nie w tym roku) jesienny maraton gdzieś w Europie – to jako drugi, po Warszawie, oprócz Warszawy.
Pamiętam, że w tym 2010 r. moim pierwszym odczuciem było, że ten Maraton Warszawski jakiś taki europejski się zrobił, że to, co kiedyś opowiadano o zagranicznych imprezach – teraz jest odczuwalne w Warszawie. Wtedy jeszcze brakowało kibiców i trasa była miejscami nudnawa (ach, ten Wał Miedzeszyński! Ale w tym roku doskonale nada się dla rolkarzy). Rok później Maraton wbiegł na Ursynów – i już nie było mowy o tym, że Warszawa nie kibicuje maratończykom. Kibicuje, i to jak! A że nie wszędzie, nie na całej długości trasy?
Nie wiem, jak jest w Nowym Jorku, ale w takim Berlinie też są fragmenty trasy, gdzie nie uświadczy się kibica. O Barcelonie czy Amsterdamie nawet nie wspomnę, a w takim Dubaju to właściwie kibiców można było na palcach policzyć i dopiero w okolicach mety robiło się lekko tłumniej. No, ale Dubaj to jednak inna strefa, także kulturowa. Ale na wiosnę w Paryżu – choć to tylko relacja zasłyszana – ulice świeciły pustkami i nawet atak na rekord świata nie był skutecznym magnesem dla publiczności. W takim Wiedniu też są miejsca oblegane przez kibiców, ale i takie, gdzie nikogo nie interesuje maraton. W Rotterdamie są grupy kibiców podążające za maratonem wzdłuż trasy, są pikniki w ogródkach w dzielnicy willowej i spontaniczne punkty dożywiania z przydomowego grilla. Ale są też całe długie kilometry, kiedy dobry słowem może wesprzeć co najwyżej współbiegacz.
Kibice to jedno. Ale umówmy się – nawet najlepszy kibic nie pomoże, jak trasa będzie za trudna, albo przygotowanie niewystarczające. Trasy – to temat rzeka albo temat-trasa… Bo każdy czego innego od trasy oczekuje. Jedni chcą, żeby była płaska jak stół, inni – żeby szybka (bo szybka nie zawsze znaczy płaska), jeszcze inni oczekują atrakcji widokowo-turystycznych. Niektórzy lubią trasy stricte śródmiejskie, innych nie odstraszają peryferia. Niektórzy lubią pętle, inni pętli nienawidzą. I weź tu człowieku (organizatorze) dogódź wszystkim! Wielbicielom tras płaskich i prostych, bez dodatkowych atrakcji polecam Dubaj – ani pół podbiegu przez całe 21,1 km w jedną stronę i tyleż samo z powrotem. Zaletą dużej agrafki jest możliwość śledzenia najszybszych, wadą – niewątpliwie jednostajność, i trasy, i pracy mięśni na całym dystansie. Mimo wszystko rekord świata w Dubaju na razie nie padł. O trasie w Barcelonie – zanim pojechałam tam po raz pierwszy – słyszałam, że jest ładna, ale trudna, raczej nie na życiówkę. Faktycznie pierwsze 7 km wiedzie głównie pod górę do Camp Nou, potem jest ostry zbieg – i dopiero reszta atrakcji. Cóż, z Barcelony dwukrotnie wracałam z rekordami życiowymi. Mimo że trasa gdzieś między 24 a 34 kilometrem ucieka z najatrakcyjniejszej części miasta gdzieś między biurowce i szklane domy, a potem na nadmorską promenadę, gdzie zapach ze smażalni przyprawia o mdłości. W Amsterdamie trasa już ok. 14 kilometra ucieka z miasta nad rzekę, gdzie krowy i wiatraki, krajobraz raczej bukoliczny niż urbanistyczny, i tak przez jakieś 10 km agrafki nadrzecznej. W Rotterdamie gdzieś na 30. kilometrze zaczyna się pętla wokół wielkiego parku, a potem przelot przez dzielnice willowe (o grillach w ogródkach już pisałam). W Wiedniu mniej więcej od 25 kilometra trasa wiedzie nad starą odnogą Dunaju, gdzie co jakiś czas mosteczek, a przy mosteczku – wszystko wznosi się i te malutkie podbiegi, zwłaszcza po 36. kilometrze – mogą stanowić wyzwanie. W Atenach, w kolebce maratonu, jakieś 30 km biegnie się wśród pól…
Z tego punktu widzenia Warszawa wpisuje się w dobrą średnią europejską. Mamy i Śródmieście z Pałacem Kultury zamiast Wieży Eiffela, i starówkę z koszmarnym brukiem w okolicach sądów, z Wisłostradą wzdłuż rzeki, tunel, który niektórzy kochają (ja nie), mamy park – i to od razu atrakcyjny turystycznie, bo Łazienki, mamy i blokowiska, nowoczesne Miasteczko Wilanów, nieco bardziej oldschoolowy Ursynów, który byłby koszmarem biegaczy, gdyby nie to, że właśnie tam najpewniej można się spodziewać najlepszego dopingu, wielkomiejską Puławską – i znowu parki, Trakt Królewski, serce miasta i najbardziej zabytkowy z warszawskich mostów. Kilka podbiegów, kilka zbiegów – w sam raz, żeby poczuć przyjemność biegu. I żeby w biegu zobaczyć to, co najlepsze w mieście.
Na trasie, poza własnym przygotowaniem, liczy się też „zasilanie”. Z tego punktu widzenia ważne są punkty. Pamiętam moje zdumienie w Berlinie, że n punktach trzeba wyhamować praktycznie do zera. Ani w Warszawie, ani w Barcelonie nie musiałam nawet zwalniać. Zresztą, uważam że właśnie te dwa maratony mają najlepiej zorganizowane punkty na trasie. No, jeszcze Koral Maraton w Krynicy-Zdroju, ale to inna skala. W Barcelonie rok temu oprócz bananów i innych owoców (pomarańcze!) były też – żele. I myślę, że sporo im zawdzięczam, bo moje skończyły się na 25. kilometrze, a ja jakoś wyjątkowo dużo energii potrzebowałam. Nic dziwnego, biegłam po rekord Z żelami na trasie po raz pierwszy spotkałam się w Toronto – pojawiały się tuż przed 30. kilometrem. Ja wtedy jeszcze nie jadałam na trasie specjalnie, ale wtedy skorzystałam i poczułam różnicę. W tym roku w Łodzi były bardzo nieinwazyjne dla żołądka żele ALE, chyba się sprawdziły. O tym, jak ważne jest ustawienie punktów, przekonałam się po raz pierwszy w Amsterdamie, gdzie jeden z punktów był 1,5 km dalej niż wynikało z mapy. Tak mnie to wybiło z rytmu (wysychałam i zabrakło mi energii), że potem przez kilka kilometrów nie mogłam złapać właściwego biegu. O biegach, gdzie podają tylko napoje, chciałabym jak najszybciej zapomnieć. Poza Dubajem, gdzie w pewnym momencie wodę w buteleczkach podwali wyfraczeni kelnerzy z najdroższego hotelu świata…. Ale to był tylko woda… Z to odgazowana cola nalewana z wielkich miednic na 35. kilometrze maratonu wiedeńskiego była prawdziwą ambrozją.
Tak, wiem, jest jeszcze cała otoczka biegu, jego oprawa. Od kiedy jednak MW trafił na Narodowy, to jego oprawa jest co najmniej światowa. Brakuje mi co prawda biegu śniadaniowego w sobotę – nie wiem, czy brałabym udział, ale ilekroć mi się to udawało (zwłaszcza w Barcelonie) tyle razy miało to dla mnie dobry skutek dzień po. Zresztą, ten bieg ma wymiar integracyjny, towarzyski, trochę turystyczny… Lubię takie biegi. I nie chodzi wcale o to, że chcę przyoszczędzić na śniadaniu. W Barcelonie dodatkową atrakcją jest finisz na Stadionie Olimpijskim. No, ale tam stadion ma bieżnię… Drugim kamyczkiem – gatunkowo może cięższym – jest EXPO. Wiem, że nie wszędzie musi być jak Berlinie, że trudno się przecisnąć przez hale pełne towarów, gdzie są chyba wszyscy producenci świata. Ale też wiem, że mimo kursu euro, z zagranicznych maratońskich expo zazwyczaj wracam z zakupami. Także dlatego, że umiem liczyć. I często gęsto na maratońskich expo, oprócz najnowszych kolekcji w dobrych cenach (w Barcelonie najnowsze buty pewnej marki kosztowały sporo mniej niż w Polsce), oprócz okolicznościowych strojów z okolicznościowym nadrukiem i w cenach też okolicznościowych, jest cała gama produktów, które można nabyć nie z 10- czy 15-procentowym rabatem – jak w Warszawie, ale z rabatem 50-procentowym. O czym nad Wisłą na razie możemy pomarzyć. Chociaż to może kwestia tego, że w Warszawie wystawiają się przede wszystkim sklepy – a na tych największych maratonach oprócz sklepów swoją ofertę pokazują producenci. Pamiętam też, że w Barcelonie oprócz oferty czysto biegowej była olbrzymia oferta dla triatlonistów – i to naprawdę bardzo atrakcyjna, a także… oferta producentów żywności. I to nie tylko żeli i napojów izotonicznych. Prawdą jest, że przechodząc przez expo można było solidnie podjeść.
A propos podjeść. Posiłek przed i po maratonie. Pasta party. W Barcelonie – bezpłatne. To chyba jedyny przypadek bezpłatnego posiłku. Mało tego, każdy uczestnik może wejść z osobą towarzyszącą. Ogromna kolejka w ogromnej, ciemnej hali. Z Barcelony mam porównanie. W 2008 r. pasta party było pyszne, chodziłam po dokładkę (można było). Rok temu nadal było bezpłatne, ale szczerze pisząc… Tak paskudnego makaronu to nie pamiętam. Kluchy i pozbawione smaku coś, co miało być sosem. Blee. W Berlinie te kilka lat temu dopłacało się 4 euro, porcja była skromna, ale smakowała jak bolognese. W innych miastach było drożej, ale bywało i z pompą. W Wiedniu za 10 euro można było zjeść (i napić się piwa bezalkoholowego) w sali balowej miejscowego ratusza. Z porcelany Villeroy&Bosch. A Kaiserschramm naprawdę był doskonały. W Rotterdamie za 12 euro makarony i sałatki do wyboru do koloru. Tylko picie trzeba było dokupić. Amsterdam – też kilkanaście euro – i eleganckie przyjęcie. Ale na godziny, trzeba pilnować swojej tury. W Toronto pasta party kosztowało 30 dolarów kanadyjskich. Za to odbywało się w restauracji pięciogwiazdkowego hotelu i trzeba było uważać, żeby się nie przejeść. Stoły uginały się od jedzenia, a przy okazji można było posłuchać sław maratońskich. W Warszawie trochę mi tego pasta party brakuje – zawsze to była okazja do spotkania z przyjaciółmi, znajomymi, do pogadania. I przy okazji więcej czasu na expo schodziło. A tak – wiele grup umawia się w okolicy Narodowego, włoskie knajpki na Saskiej Kępie notują gigantyczne obroty, ale czegoś… brakuje.
No i posiłek po biegu. Tu przyznam się bez bicia – w większości wypadków nie pamiętam. Zazwyczaj tuż po biegu nie jestem w stanie przyswajać. Pamiętam tylko w Barcelonie stół z pomarańczami, bananami, rodzynkami i orzechami – cały posiłek, kto chciał, to brał. W Rotterdamie chyba w ogóle nie było posiłku, w Amsterdamie – nie pamiętam. Za to do końca życia nie zapomnę, jak po Maratonie Gdańskim w 2008 r. podano mi… kiełbaskę z grilla i bułę. Co prawda mięso wtedy jeszcze jadłam, ale na widok tego pomaratońskiego posiłku ledwo powstrzymałam pewne odruchy. Akurat mogłam grymasić, bo godzinę później zostałam po królewsku nakarmiona. Po biegu zazwyczaj i przede wszystkim chce mi się pić. I smak BEZALKOHOLOWEGO piwa podawanego za metą maratonu w Berlinie, nie jakiegoś chemicznego izotonika, ale właśnie piwa z jego goryczką – też pamiętam. W Wiedniu chyba też było… Nauczona doświadczeniami – na mecie właściwie nie oczekuję dwudaniowego obiadu ze schabowym. Ani nawet tej nieszczęsnej pomidorowej. Wiem, że głodna będę za kilka godzin – i wtedy zamówię sobie pizzę albo pójdę na makaron czy inne lokalne frykasy. Ważne, żeby można się było napić. A skoro już ma być jedzenie – to najlepiej owoce, jak na Szczelińcu po Supermaratonie Gór Stołowych.
Właściwie za metą marzę głównie o prysznicu – choć i z tym bywa różnie. W Wiedniu i Berlinie były namioty prysznicowe, w Amsterdamie nie pamiętam prysznica, w Barcelonie też nie, ale było blisko do „domu”. W Rotterdamie… Ach, to zupełnie inna historia, szok cywilizacyjny, depozyt bez dozoru, rzeczy po biegu zostawione w sali gimnastycznej jakiejś szkoły i nietknięte czekające na nas cztery godziny później… Ale prysznic był, i nawet niekoedukacyjny. Tak, po biegu prysznic to podstawa. W Warszawie prysznice są
A ja tymczasem zmykam do wody. Żadne tam Morze Egejskie czy inne Czerwone. Mazurskie jeziora w końcu wołają, pogoda jest wymarzona, niebo czysty błękit… Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie – że tak podsumuję. Nie tylko o maratonie. Od jutra – trening! Warszawa czeka!