Stałam w średnim miejscu. Nie widziałam telebimu, byłam zdana na relację słowną, z tego, co telebim akurat pokazywał. I tylko słyszałam – jeszcze 12 km, jeszcze 10, jeszcze 6, wreszcie – pięć, te pięć, z których cztery poznałam wracając z porannej przebieżki, czyli podjazd przez samą Bukowinę. Nie napiszę, w jakim tempie wbiegałam tym podjazdem…
Spiker co jakiś czas meldował: dogonili ucieczkę, jadą razem, podjeżdżają pod ścianę Bukowina, Rafał mobilizuje kolegów, żeby mu pomogli, wreszcie, n 3,3 km przed metą – jeżeli miał się oderwać, to kiedy, jak nie tutaj, na kolejnym podjeździe. Liczyło się każde sto metrów. Kiedy został mu kilometr do mety, wśród publiczności zapanowała zbiorowa histeria. Spiker krzyczał „Rafał”, a tłum wrzaskiem odpowiadał „Majka!”. Krzyczałam najgłośniej jak umiem (nie wiedziałam, że tak umiem). Zaciskałam kciuki, gardło zaciskało mi się same, a pod powiekami czułam jakieś wzruszające pieczenie.
I nagle wyłonił się zza zakrętu. Jechał sam, nie było widać za nim nikogo. Gardło nadal miałam ściśniętę i czułam rosnącą gulę wzruszenia, ale nadal wydzierałam się razem z innymi. Za to oczy zrobiły mi się okrągłe jak spodki od filiżanek. Jak to – sam? Jak to – z taką przewagą? Jak on to zrobił? Przecież jeszcze wjeżdżając na ostatnia pętlę peleton z pociągiem Tinkoff Saxo miał ponad 40 sekund straty do ucieczki, która uformowała się gdzieś po pierwszej pętli i w której długo prym wiódł Maciej Paterski, ostatecznie najlepszy góral 71. Tour de Pologne.
Ale pociąg w żółtych koszulkach odrobił swoje, pojechali na Rafała. Jeszcze przed trzecią (z czterech pętli) mieli prawie dwie minuty straty. A potem systematycznie zbliżali się do uciekinierów, va banque poszli na ścianie Bukowina w Gliczarowie – właśnie na trzeciej pętli, nadrabiając około minuty. Rafałowi pozostawało zakończyć tę piękną akcję tak jak umiał najlepiej – z 10-sekundową przewagą nad rywalami. Ależ ta przewaga na rowerach robił wrażenie – z punktu widzenia biegacza to raptem kilkadzieścia metrów, na rowerze – na pewno ponad sto. Dobrze ponad sto.
„Rafał Majka” – krzyczała publiczność. Ja też. Gardło zdarłam sobie aż po sam przełyk. Dłonie mam lekko opuchnięte od klaskania i uderzania w różne elementy wyścigowej infrastruktury celem robienia hałasu.
A Rafała zobaczyłam kilka godzin wcześniej – kiedy podpisywał listę startową. Nawet ustawiłam się gdzieś w pierwszym szeregu chętnych do wspólnej foty, ale… ale jeszcze bliżej stała Mama kolarza, z którą syn chciała zamienić kilka słów, potem pojawili się panowie aktorzy z „Czasu honoru” którzy chwilę wcześniej ukończyli wyścig dla amatorów – i faceci honoru zrobili sobie fotę – i Majka już spieszył się do przestartowego wyciszenia. Cóż. Zatem mamy zdjęcia Majki, ale nie mamy sweet foci z bohaterem dnia.
Mam za to zdjęcie z bohaterem innego dnia… Dzisiaj też był jedną z gwiazd amatorskiego wyścigu. Panie i panowie – Zbigniew Bródka!
No i jeszcze jedna fotka. Bo zupełnie niespodziewanie (dla mnie) w Bukowinie na starcie pojawił się… mój szef. I nie tylko się pojawił, ale pojechał w wyścigu amatorskim. I bez szwanku dotarł do mety. Wyrazy uznania.
Ja się nie odważyłam. Kiedy rezerwowałam pobyt w Bukowinie, to właśnie start w Bukowinie, w Tour de Pologne Amatorów, miał być wisienką na torcie, królewskim zakończeniem wakacji. Ale jakoś… nie udało mi się swojego wyjeździć. Na dodatek spd-y budzą jakiś mój opór wewnętrzny. I kiedy wczoraj wyjechaliśmy z małżonkiem na małą próbę przed ewentualnym startem, okazało się, że buty udaje mi się wpiąć albo nie zupełnie przypadkowo, niewpięty pedał przy jednej z prób uderzył mnie w piszczel z taką siłą, że jeszcze mnie boli (a noga natychmiast spuchła), a jak już w końcu udało mi się wpiąć trzy razy z rzędu bez problemu i okazało się, że nawet daję radę podjeżdżać – to na zjazdach jednak rower panował nade mną, a nie odwrotnie. No cóż, nie o takim końcu wakacji myślałam… I chociaż serce bolało, a rozum wiedział, że kondycyjnie i siłowo dałabym radę – to jednak ten sam rozum powiedział – odpuść, jeszcze tu wrócisz.
A na razie sobie pobiegaj.
No to biegam. Dzisiaj w sumie 13 km, przez Brzegi, Jurgów, Czarnogórę i podjazdem, to jest, pardon, podbiegiem w Bukowinie. Choć usłyszałam i taki komentarz: „Pani, tu się jeździ, nie biega”. Cóż, póki co jazda to jeszcze nie do końca moja bajka. Ale ja bywam czasami uparta. Mam nawet plan…
I nagle wyłonił się zza zakrętu. Jechał sam, nie było widać za nim nikogo. Gardło nadal miałam ściśniętę i czułam rosnącą gulę wzruszenia, ale nadal wydzierałam się razem z innymi. Za to oczy zrobiły mi się okrągłe jak spodki od filiżanek. Jak to – sam? Jak to – z taką przewagą? Jak on to zrobił? Przecież jeszcze wjeżdżając na ostatnia pętlę peleton z pociągiem Tinkoff Saxo miał ponad 40 sekund straty do ucieczki, która uformowała się gdzieś po pierwszej pętli i w której długo prym wiódł Maciej Paterski, ostatecznie najlepszy góral 71. Tour de Pologne.
Ale pociąg w żółtych koszulkach odrobił swoje, pojechali na Rafała. Jeszcze przed trzecią (z czterech pętli) mieli prawie dwie minuty straty. A potem systematycznie zbliżali się do uciekinierów, va banque poszli na ścianie Bukowina w Gliczarowie – właśnie na trzeciej pętli, nadrabiając około minuty. Rafałowi pozostawało zakończyć tę piękną akcję tak jak umiał najlepiej – z 10-sekundową przewagą nad rywalami. Ależ ta przewaga na rowerach robił wrażenie – z punktu widzenia biegacza to raptem kilkadzieścia metrów, na rowerze – na pewno ponad sto. Dobrze ponad sto.
„Rafał Majka” – krzyczała publiczność. Ja też. Gardło zdarłam sobie aż po sam przełyk. Dłonie mam lekko opuchnięte od klaskania i uderzania w różne elementy wyścigowej infrastruktury celem robienia hałasu.
A Rafała zobaczyłam kilka godzin wcześniej – kiedy podpisywał listę startową. Nawet ustawiłam się gdzieś w pierwszym szeregu chętnych do wspólnej foty, ale… ale jeszcze bliżej stała Mama kolarza, z którą syn chciała zamienić kilka słów, potem pojawili się panowie aktorzy z „Czasu honoru” którzy chwilę wcześniej ukończyli wyścig dla amatorów – i faceci honoru zrobili sobie fotę – i Majka już spieszył się do przestartowego wyciszenia. Cóż. Zatem mamy zdjęcia Majki, ale nie mamy sweet foci z bohaterem dnia.
Mam za to zdjęcie z bohaterem innego dnia… Dzisiaj też był jedną z gwiazd amatorskiego wyścigu. Panie i panowie – Zbigniew Bródka!
No i jeszcze jedna fotka. Bo zupełnie niespodziewanie (dla mnie) w Bukowinie na starcie pojawił się… mój szef. I nie tylko się pojawił, ale pojechał w wyścigu amatorskim. I bez szwanku dotarł do mety. Wyrazy uznania.
Ja się nie odważyłam. Kiedy rezerwowałam pobyt w Bukowinie, to właśnie start w Bukowinie, w Tour de Pologne Amatorów, miał być wisienką na torcie, królewskim zakończeniem wakacji. Ale jakoś… nie udało mi się swojego wyjeździć. Na dodatek spd-y budzą jakiś mój opór wewnętrzny. I kiedy wczoraj wyjechaliśmy z małżonkiem na małą próbę przed ewentualnym startem, okazało się, że buty udaje mi się wpiąć albo nie zupełnie przypadkowo, niewpięty pedał przy jednej z prób uderzył mnie w piszczel z taką siłą, że jeszcze mnie boli (a noga natychmiast spuchła), a jak już w końcu udało mi się wpiąć trzy razy z rzędu bez problemu i okazało się, że nawet daję radę podjeżdżać – to na zjazdach jednak rower panował nade mną, a nie odwrotnie. No cóż, nie o takim końcu wakacji myślałam… I chociaż serce bolało, a rozum wiedział, że kondycyjnie i siłowo dałabym radę – to jednak ten sam rozum powiedział – odpuść, jeszcze tu wrócisz.
A na razie sobie pobiegaj.
No to biegam. Dzisiaj w sumie 13 km, przez Brzegi, Jurgów, Czarnogórę i podjazdem, to jest, pardon, podbiegiem w Bukowinie. Choć usłyszałam i taki komentarz: „Pani, tu się jeździ, nie biega”. Cóż, póki co jazda to jeszcze nie do końca moja bajka. Ale ja bywam czasami uparta. Mam nawet plan…