Wygrane przez PiS wybory samorządowe są jak przycisk „restart” w tak przewidywalnej w ostatnich latach politycznej walce. Wszystkim partiom powinny dać do myślenia.
Nieoczekiwanie wyrównują się szanse w wojnie o władzę w 2015 r. Zanim się ona zacznie, partie przeprowadzą wewnętrzne rozliczenia. Platforma już postawiła diagnozę wyborczej porażki. Jak ujął to Grzegorz Schetyna w Radiu Zet: „chyba wszyscy uwierzyliśmy, że Platforma nie musi przegrać wyborów z PiS, że sondaże uspokajają, i że wszystko będzie tak jak zawsze, to znaczy, że w tej końcówce wygramy te wybory. Przyszło takie samouspokojenie i stąd kiepska frekwencja elektoratu Platformy przy urnach.”
Samouspokojenie? Brak mobilizacji? Ciekawi mnie, czy ktoś w PO wyciąga inne wnioski. Czy zastanawia się, że ten „brak mobilizacji” wcale nie był efektem „samouspokojenia elektoratu” tylko jego złości i rozczarowania postawą Platformy. Zwłaszcza w ostatnich miesiącach: po aferze taśmowej, lekceważeniu własnych deklaracji przez Sławomira Nowaka, aktach arogancji autorstwa Radosława Sikorskiego. Pomyśle, żeby PR-owiec Donalda Tuska po zakończeniu misji w rządzie, płynnie przechodził do zarządu największej spółki skarbu państwa z pensją kilkaset tysięcy zł miesięcznie (ostatecznie ukróconym przez premier Ewę Kopacz).
„To są drobiazgi” - skwitował Schetyna stwierdzenie Moniki Olejnik, że „jeszcze na koniec (kampanii-red.) wrzucono kilometrówki marszałka Sikorskiego, który jeździł samochodem prywatnym, a był jednocześnie ministrem.”
Wbrew życzeniowemu myśleniu PO, to wcale nie są drobiazgi. Wszystkie razem wzięte, mogły wyborców Platformy dostatecznie wkurzyć, żeby zostali w domach. A jawne lekceważenie tego przez liderów partii rządzącej może ich wkurzyć jeszcze bardziej, za rok. Pokazuje bowiem oderwanie od rzeczywistości.
Słyszę wiele komentarzy, że przegrana PO przeczy tezie o „efekcie Kopacz”. Jednak czy ktoś w Platformie odpowie na pytanie, jaki byłby ten wynik bez „efektu Kopacz”, bez „efektu Tuska” - „prezydenta Europy”, wreszcie – bez „efektu afery madryckiej”? Mam wrażenie, że mógłby być jeszcze gorszy, bo wszystkie te czynniki poprawiały nie tylko nastroje wewnątrz partii, ale i sondażowe poparcie w ostatnich miesiącach, które po aferze taśmowej wyraźnie spadło. „Financial Times” pisze, że te wybory były „referendum w sprawie przywództwa Kopacz”, ale tym realnym referendum będą dopiero wybory za rok.
Sama Ewa Kopacz do tego czasu powinna przemyśleć dotychczasową „politykę intuicyjną”, którą usiłuje zastąpić zimną „sondażową politykę” Tuska, nastawioną na konfrontację z Jarosławem Kaczyńskim – traktowanym nie tylko jako wróg polityczny, ale „wróg demokratycznego państwa i racjonalnej polityki”. Czy po przegranych wyborach Ewa Kopacz dalej planuje pójść na posiedzenie klubu PiS? Będzie składać opozycji kolejne oferty współpracy?
PiS także ma się nad czym zastanawiać. Jaki był prawdziwy efekt „afery madryckiej”? Ile punktów mógł jednak odjąć partii Kaczyńskiego? Część wyborców mogła docenić twardą postawę prezesa i wyrzucenie posłów. Dla innych – być może łatwiej było zagłosować na PiS bez Adama Hofmana, skądinąd wychowanka prezesa i przez lata jednego z najbliższych współpracowników prezesa. Teraz partię czeka przegrupowanie, zmienia się układ sił, powstają nowe sojusze. Wielkie wpływy zyskuje Joachim Brudziński, znany jako przeciwnik „PR-owych sztuczek”. Jednak to samo, co mogło pomóc w wyborach samorządowych, może przeszkodzić w kampanii prezydenckiej i parlamentarnej. Gdzie przaśna boazeria na konwencji może w o wiele większym stopniu niż w wyborach samorządowych symbolizować „różnice cywilizacyjne” między PO i PiS.
Rozliczenia wewnętrzne czekają też ugrupowania lewicy. Porażka Leszka Millera i klęska Janusza Palikota wskazują, że tam być może najszybciej przyjdzie nowe. Nie sprawdzają się bowiem ani sentymenty PRL-owskie, ani happenerska labilność. Palikot, podobnie jak niegdyś Samoobrona, okazuje się zjawiskiem sezonowym. Miller, który jeszcze niedawno wracał jako żelazny kanclerz i sklejał rozbite SLD, teraz został ojcem kolejnej porażki. A innych pierwszoligowych polityków w jego partii nie widać. Po tych wyborach każda z partii musi więc przyjrzeć się sobie na nowo. To jeszcze nie znaczy, że idzie nowe. Na razie znaczy tyle, że „po staremu” już coraz trudniej, a polskiej scenie politycznej potrzeba świeżości – rozumianej przede wszystkim jako zmiana jakościowa. Choć będzie to ciągle „świeżość z odzysku” - w starych, znanych ramach. Nowe projekty jakoś się u nas nie sprawdzają, mimo że sukcesywnie rośnie grupa niezadowolonych z oferty politycznej. Część z nich chciałby skupić wokół siebie Leszek Balcerowicz. Jednak na razie wciąż bardziej chce, niż skupia.
I tylko ludowcy kryzysy chyba mają już za sobą. Trwają, jak trwali, a nawet lepiej.
Samouspokojenie? Brak mobilizacji? Ciekawi mnie, czy ktoś w PO wyciąga inne wnioski. Czy zastanawia się, że ten „brak mobilizacji” wcale nie był efektem „samouspokojenia elektoratu” tylko jego złości i rozczarowania postawą Platformy. Zwłaszcza w ostatnich miesiącach: po aferze taśmowej, lekceważeniu własnych deklaracji przez Sławomira Nowaka, aktach arogancji autorstwa Radosława Sikorskiego. Pomyśle, żeby PR-owiec Donalda Tuska po zakończeniu misji w rządzie, płynnie przechodził do zarządu największej spółki skarbu państwa z pensją kilkaset tysięcy zł miesięcznie (ostatecznie ukróconym przez premier Ewę Kopacz).
„To są drobiazgi” - skwitował Schetyna stwierdzenie Moniki Olejnik, że „jeszcze na koniec (kampanii-red.) wrzucono kilometrówki marszałka Sikorskiego, który jeździł samochodem prywatnym, a był jednocześnie ministrem.”
Wbrew życzeniowemu myśleniu PO, to wcale nie są drobiazgi. Wszystkie razem wzięte, mogły wyborców Platformy dostatecznie wkurzyć, żeby zostali w domach. A jawne lekceważenie tego przez liderów partii rządzącej może ich wkurzyć jeszcze bardziej, za rok. Pokazuje bowiem oderwanie od rzeczywistości.
Słyszę wiele komentarzy, że przegrana PO przeczy tezie o „efekcie Kopacz”. Jednak czy ktoś w Platformie odpowie na pytanie, jaki byłby ten wynik bez „efektu Kopacz”, bez „efektu Tuska” - „prezydenta Europy”, wreszcie – bez „efektu afery madryckiej”? Mam wrażenie, że mógłby być jeszcze gorszy, bo wszystkie te czynniki poprawiały nie tylko nastroje wewnątrz partii, ale i sondażowe poparcie w ostatnich miesiącach, które po aferze taśmowej wyraźnie spadło. „Financial Times” pisze, że te wybory były „referendum w sprawie przywództwa Kopacz”, ale tym realnym referendum będą dopiero wybory za rok.
Sama Ewa Kopacz do tego czasu powinna przemyśleć dotychczasową „politykę intuicyjną”, którą usiłuje zastąpić zimną „sondażową politykę” Tuska, nastawioną na konfrontację z Jarosławem Kaczyńskim – traktowanym nie tylko jako wróg polityczny, ale „wróg demokratycznego państwa i racjonalnej polityki”. Czy po przegranych wyborach Ewa Kopacz dalej planuje pójść na posiedzenie klubu PiS? Będzie składać opozycji kolejne oferty współpracy?
PiS także ma się nad czym zastanawiać. Jaki był prawdziwy efekt „afery madryckiej”? Ile punktów mógł jednak odjąć partii Kaczyńskiego? Część wyborców mogła docenić twardą postawę prezesa i wyrzucenie posłów. Dla innych – być może łatwiej było zagłosować na PiS bez Adama Hofmana, skądinąd wychowanka prezesa i przez lata jednego z najbliższych współpracowników prezesa. Teraz partię czeka przegrupowanie, zmienia się układ sił, powstają nowe sojusze. Wielkie wpływy zyskuje Joachim Brudziński, znany jako przeciwnik „PR-owych sztuczek”. Jednak to samo, co mogło pomóc w wyborach samorządowych, może przeszkodzić w kampanii prezydenckiej i parlamentarnej. Gdzie przaśna boazeria na konwencji może w o wiele większym stopniu niż w wyborach samorządowych symbolizować „różnice cywilizacyjne” między PO i PiS.
Rozliczenia wewnętrzne czekają też ugrupowania lewicy. Porażka Leszka Millera i klęska Janusza Palikota wskazują, że tam być może najszybciej przyjdzie nowe. Nie sprawdzają się bowiem ani sentymenty PRL-owskie, ani happenerska labilność. Palikot, podobnie jak niegdyś Samoobrona, okazuje się zjawiskiem sezonowym. Miller, który jeszcze niedawno wracał jako żelazny kanclerz i sklejał rozbite SLD, teraz został ojcem kolejnej porażki. A innych pierwszoligowych polityków w jego partii nie widać. Po tych wyborach każda z partii musi więc przyjrzeć się sobie na nowo. To jeszcze nie znaczy, że idzie nowe. Na razie znaczy tyle, że „po staremu” już coraz trudniej, a polskiej scenie politycznej potrzeba świeżości – rozumianej przede wszystkim jako zmiana jakościowa. Choć będzie to ciągle „świeżość z odzysku” - w starych, znanych ramach. Nowe projekty jakoś się u nas nie sprawdzają, mimo że sukcesywnie rośnie grupa niezadowolonych z oferty politycznej. Część z nich chciałby skupić wokół siebie Leszek Balcerowicz. Jednak na razie wciąż bardziej chce, niż skupia.
I tylko ludowcy kryzysy chyba mają już za sobą. Trwają, jak trwali, a nawet lepiej.