Trwa zamieszanie wokół prezesa ZUS. Najpierw zrezygnował szef tej instytucji Zbigniew Derdziuk. Później okazało się, że z 14 kandydatów, którzy zgłosili się do konkursu, zaledwie pięciu przygotowało wystarczająco dobre dokumenty, by mogło do niego przystąpić. Już całkowitym fiaskiem zakończył się ich egzamin pisemny. Na placu boju, jeszcze przed egzaminem ustnym, pozostała zaledwie jedna kandydatka.
Przyglądając się tym zmaganiom, trudno cieszyć się z ich dotychczasowego przebiegu. Prezes ZUS zarządza 46 tys. ludzi, odpowiada rocznie za budżet przekraczający 200 mld zł, budżet samej instytucji przekracza 4 mld zł. Tylko na informatyzację zakład przeznacza ok. 800 mln zł rocznie. Pamiętajmy też, że w ZUS zapisanych jest ponad 2 bln naszych pieniędzy – co prawda wirtualnych, ale zawsze – na starość.
Widząc dość mizerną rywalizację o prezesurę, przy okazji 5. rocznicy katastrofy pod Smoleńskiem, przychodzi mi na myśl wspomnienie o Pawle Wypychu. Byłym prezesie ZUS, który pełnił tę funkcję w 2007 r. i zginął w katastrofie. Człowieku, o którym bez wahania można powiedzieć, że był prawdziwym państwowcem. Typem dość rzadkim w dzisiejszej byle jakiej polityce.
Mój los dziennikarski zetknął mnie z nim w chwili, gdy zaczął się zajmować polityką społeczną. W 2005 r. został wiceministrem pracy i polityki społecznej. Co ciekawe, odszedł z tego resortu w 2006 r., po tym jak zaczęła nim kierować Samoobrona, na czele z panią minister Anną Kalatą, która zasłynęła wtedy bardziej z zatrudnionej przez siebie wizażystki za kilkanaście tysięcy złotych niż z kompetencji. Wypych trafia do kancelarii premiera, gdzie zostaje doradcą, a następnie ministrem. Choć odpowiadał tam formalnie za nadzór nad ZUS, to pełniona przez niego funkcja wiceszefa tzw. Międzyresortowego Zespołu ds. Nadzoru Ubezpieczeń Społecznych oznaczała, że był – najpierw pod kierownictwem wicepremiera Ludwika Dorna, a następnie Przemysława Gosiewskiego – operacyjnie odpowiedzialny za dokończenie reformy emerytalnej.
Gdy przyszedłem do niego – tuż po objęciu przez niego tych funkcji – zimą 2007 r., na wywiad, siedział w pokoiku na parterze przy Al. Jerozolimskich. Dało się wyczuć, że to zadanie jest dla niego nowe. Wcześniej zajmował się głównie polityką na rzecz osób niepełnosprawnych. Rozprawialiśmy o waloryzacji emerytur – rząd wprowadził wtedy zamiast podwyżek procentowych dodatki dla osób otrzymujących niższe świadczenia.
Szybko się uczył. Już kilka tygodni później sprawnie poruszał się w skomplikowanej tematyce wypłat emerytur z OFE, waloryzacji świadczeń, ubezpieczeń społecznych. To m.in. dlatego – od czerwca 2007 r. – został prezesem ZUS. Choć nie zagrzał tam długo miejsca – w listopadzie odwołała go PO – to gdy kilka razy spotkałem się z nim w tamtym czasie, mówił o tym, jak „wyrywa” od firm informatycznych tzw. kody źródłowe do systemu komputerowego zakładu, i o tym, jakie ma plany poprawy jakości obsługi klienta.
Po odwołaniu z funkcji znalazł się w Kancelarii Prezydenta jako doradca Lecha Kaczyńskiego. Gdy spotkałem się z nim kilka miesięcy później w Sejmie był już bez swoich wąsów. – To na 40. urodziny – powiedział. Narzekał, że trochę się w kancelarii nudzi. – Chyba napiszę doktorat – rzucił. Zapewne nawet nie zaczął, bo na początku kwietnia 2009 r. został w kancelarii ministrem. Pamiętam, jak przekonywał głowę państwa do tego, by nie wetował ustawy zmieniającej sposób wypłaty rent z ZUS. Był też zwolennikiem wejścia w życie ustawy o emeryturach pomostowych.
Był człowiekiem autentycznie zaangażowanym w publiczną służbę. Ludzi takich bardzo brakuje w polskiej polityce. Absolwent Instytutu Profilaktyki Społecznej i Resocjalizacji oraz Wydziału Historycznego UW. Pracę zaczynał jako asystent w Zakładzie Kryminologii Instytutu Nauk Prawnych PAN. Później m.in. dyrektor Warszawskiego Centrum Pomocy Rodzinie i Biura Polityki Społecznej w urzędzie miasta Warszawy. Tam zaczął współpracować z Lechem Kaczyńskim. Był też instruktorem harcerskim, harcmistrzem w ZHR.
Jego odejście – nie tylko dla jego bliskich, ale także dla nas – to niepowetowana strata.
Widząc dość mizerną rywalizację o prezesurę, przy okazji 5. rocznicy katastrofy pod Smoleńskiem, przychodzi mi na myśl wspomnienie o Pawle Wypychu. Byłym prezesie ZUS, który pełnił tę funkcję w 2007 r. i zginął w katastrofie. Człowieku, o którym bez wahania można powiedzieć, że był prawdziwym państwowcem. Typem dość rzadkim w dzisiejszej byle jakiej polityce.
Mój los dziennikarski zetknął mnie z nim w chwili, gdy zaczął się zajmować polityką społeczną. W 2005 r. został wiceministrem pracy i polityki społecznej. Co ciekawe, odszedł z tego resortu w 2006 r., po tym jak zaczęła nim kierować Samoobrona, na czele z panią minister Anną Kalatą, która zasłynęła wtedy bardziej z zatrudnionej przez siebie wizażystki za kilkanaście tysięcy złotych niż z kompetencji. Wypych trafia do kancelarii premiera, gdzie zostaje doradcą, a następnie ministrem. Choć odpowiadał tam formalnie za nadzór nad ZUS, to pełniona przez niego funkcja wiceszefa tzw. Międzyresortowego Zespołu ds. Nadzoru Ubezpieczeń Społecznych oznaczała, że był – najpierw pod kierownictwem wicepremiera Ludwika Dorna, a następnie Przemysława Gosiewskiego – operacyjnie odpowiedzialny za dokończenie reformy emerytalnej.
Gdy przyszedłem do niego – tuż po objęciu przez niego tych funkcji – zimą 2007 r., na wywiad, siedział w pokoiku na parterze przy Al. Jerozolimskich. Dało się wyczuć, że to zadanie jest dla niego nowe. Wcześniej zajmował się głównie polityką na rzecz osób niepełnosprawnych. Rozprawialiśmy o waloryzacji emerytur – rząd wprowadził wtedy zamiast podwyżek procentowych dodatki dla osób otrzymujących niższe świadczenia.
Szybko się uczył. Już kilka tygodni później sprawnie poruszał się w skomplikowanej tematyce wypłat emerytur z OFE, waloryzacji świadczeń, ubezpieczeń społecznych. To m.in. dlatego – od czerwca 2007 r. – został prezesem ZUS. Choć nie zagrzał tam długo miejsca – w listopadzie odwołała go PO – to gdy kilka razy spotkałem się z nim w tamtym czasie, mówił o tym, jak „wyrywa” od firm informatycznych tzw. kody źródłowe do systemu komputerowego zakładu, i o tym, jakie ma plany poprawy jakości obsługi klienta.
Po odwołaniu z funkcji znalazł się w Kancelarii Prezydenta jako doradca Lecha Kaczyńskiego. Gdy spotkałem się z nim kilka miesięcy później w Sejmie był już bez swoich wąsów. – To na 40. urodziny – powiedział. Narzekał, że trochę się w kancelarii nudzi. – Chyba napiszę doktorat – rzucił. Zapewne nawet nie zaczął, bo na początku kwietnia 2009 r. został w kancelarii ministrem. Pamiętam, jak przekonywał głowę państwa do tego, by nie wetował ustawy zmieniającej sposób wypłaty rent z ZUS. Był też zwolennikiem wejścia w życie ustawy o emeryturach pomostowych.
Był człowiekiem autentycznie zaangażowanym w publiczną służbę. Ludzi takich bardzo brakuje w polskiej polityce. Absolwent Instytutu Profilaktyki Społecznej i Resocjalizacji oraz Wydziału Historycznego UW. Pracę zaczynał jako asystent w Zakładzie Kryminologii Instytutu Nauk Prawnych PAN. Później m.in. dyrektor Warszawskiego Centrum Pomocy Rodzinie i Biura Polityki Społecznej w urzędzie miasta Warszawy. Tam zaczął współpracować z Lechem Kaczyńskim. Był też instruktorem harcerskim, harcmistrzem w ZHR.
Jego odejście – nie tylko dla jego bliskich, ale także dla nas – to niepowetowana strata.