Wyobraźmy sobie na chwilę, że prezydent Bronisław Komorowski swoim referendum nie skompromitował idei jednomandatowych. I wyobraźmy sobie jeszcze, że ta ordynacja wyborcza zostaje w naszym kraju wprowadzona.
Gdyby tak się stało posłowie tak łatwo deklarujący dziś miłosierdzie i solidarność europejską musieliby stanąć przed swoimi wyborcami, by powiedzieć im, że zamierzają sprowadzić im nowych sąsiadów. Być może znaczna część tych wyborców przywitałaby tę wiadomość z entuzjazmem. Być może inni uznaliby, że taki poseł nie reprezentuje już ich interesów. W każdym każdy poseł musiałby odpowiedzieć na wiele bardzo konkretnych pytań. Jakie wydatki będzie musiała ponieść szkoła, w której będą się uczyć dzieci przybyszów wyznających inne wartości i mówiących innym językiem? Jakie środki bezpieczeństwa będą musiałby być przeznaczone na zapewnienie bezpieczeństwa w nowej sytuacji? Którym rodzinom trzeba będzie ograniczyć pomoc socjalną, by pieniędzy wystarczyło też dla imigrantów? I wreszcie jak się to odbije na kondycji lokalnej społeczności, o której poparcie zabiega.
W takiej sytuacji odpowiedzialność każdego posła byłaby personalna. Licząc się z dobrem własnych wyborców może mniej nonszalancko politycy mówiliby o miłosierdziu i solidarności europejskiej. Dziś parlamentarzyści luźno związani z własnym okręgiem za politykę prowadzoną według odruchów serca nie ponoszą żadnej odpowiedzialności.
W takiej sytuacji odpowiedzialność każdego posła byłaby personalna. Licząc się z dobrem własnych wyborców może mniej nonszalancko politycy mówiliby o miłosierdziu i solidarności europejskiej. Dziś parlamentarzyści luźno związani z własnym okręgiem za politykę prowadzoną według odruchów serca nie ponoszą żadnej odpowiedzialności.