Bezprecedensowy atak na premiera Węgier opublikowany na łamach "Foreign Affairs" zmusza do zastanowienia się nad granicą między analizą a propagandą polityczną.
Profesor R. Daniel Kelemen z uniwersytetu Rutgers należy do grona dobrze notowanych i świetnie zorientowanych w sprawach europejskich politologów amerykańskich. Szeroko znane są jego artykuły publikowane od lat na łamach „Foreign Affairs”, najbardziej znanego, prestiżowego amerykańskiego przeglądu publicystyki międzynarodowej. Kilka z nich już w przeszłości poświęcił sytuacji na Węgrzech (sądząc z nazwiska jest bardzo prawdopodobne, ze prof. Kelemen posiada węgierskie korzenie, co potwierdzałby też fakt studiowania w Budapeszcie). Kolejny jego tekst ukazał się kilka dni temu.
Szczerze powiedziawszy musiałem ten tekst przeczytać dwukrotnie i dobrze sprawdzić czy to naprawdę publikacja „Foreign Affairs”. Z racji zainteresowań zawodowych czytuję ten periodyk dość regularnie i nie kojarzę w ostatnim czasie wielu publikacji, które choć wyszły spod pióra analityka-politologa z poważnym dorobkiem naukowym to bardziej przypominałyby paszkwil polityczny, łącznie z gotową receptą działań w celu naprawy kulejącej demokracji.
To, że Kelemen szczerze nie znosi Orbána nie ulega najmniejszej wątpliwości (już poprzednie jego artykuły pisane były w tej samej stylistyce). Oczywiście każdemu wolno, nie ma obowiązku okazywania sympatii wszystkim przywódcom politycznym. Tym niemniej od poważnego naukowca i uznanego analityka można domagać się nieco więcej niż taniej propagandy.
Głównym tematem wywodu jest oczywiście stosunek Węgier do uchodźców. Gdybym nie wiedział co tam się dzieje (a większość Amerykańskich czytelników z pewnością nie wie) to po lekturze tekstu byłbym przerażony. Oto rząd (przepraszam – według tekstu „reżim Orbána”) w brutalny sposób prześladuje imigrantów, zamyka ich w obozach („detention camps” – rozumiemy sugestię), ignorując wszelkie zasady i prawa. Towarzyszące tekstowi zdjęcia ukazują wręcz sceny gorsze niż z Guantanamo, choć nie znany jest mi ani jeden przypadek poważnego okaleczenia lub pobicia uchodźcy na Węgrzech.
I tu autor wznosi się na wyżyny publicystyki. Oświadcza, że cywilizacja europejska może być zagrożona ale zagrożeniem dla niej nie jest fala uchodźców, lecz… Viktor Orbán. To on rzekomo blokuje europejskie reformy i rozlokowanie uchodźców ponieważ… trzyma się ślepo unijnych traktatów z Schengen i Dublina. W czym zatem leży wina unijnych przywódców? Ano w tym, że nie dość skutecznie rozprawiają się z taką zakałą w swoim gronie. Zdaniem miłośnika demokracji z New Jersey Europa powinna wykorzystać wszelkie środki nacisku politycznego i finansowego żeby pozbyć się drania (zdaje się, ze jeszcze przed ukazaniem się tekstu do podobnych wniosków doszedł przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz). Europarlament też nie stanął na wysokości zadania i nie wiedzieć czemu rządzący na Węgrzech Fidesz nie został jeszcze usunięty z Europejskiej Partii Ludowej.
Przyznam szczerze: nie jestem bezwarunkowym miłośnikiem wszystkich pomysłów Orbána, zdarzało mi się krytykować jego pomysły na zmianę struktury władzy, politykę medialną czy obcesowe działania wobec opozycji. Jednak to czy taka polityka może być realizowana zależy tylko od węgierskich wyborców, a oni już dwa razy wypowiedzieli się w tej sprawie. Można nad tym ubolewać, a nawet przekonywać, że się mylą jednak pomysł nacisków na zmianę władzy w demokratycznym, suwerennym państwie europejskim tak jak dokonywano tego kilka dekad temu w latynoskich republikach bananowych jest cokolwiek kuriozalny, a na pewno niepokojący.
Załóżmy jednak, że dzielni obrońcy demokracji zgodnie z sugestiami prof. Kelemena doprowadziliby do usunięcia cieszącego się obecnie poparciem 48 proc. wyborców „wroga wartości europejskich” z fotela premiera Węgier. Kogo by tam należało umieścić? Może przewodniczącego bardziej kochającego demokrację Jobbiku? A może kogoś z lewicy, która sama nie wie kto powinien reprezentować jej marne resztki w polityce? Jako żywo pozostanie ustanowienie jakiegoś protektoratu, którego wzorzec Unia Europejska już ustanowiła, choćby w Kosowie (z wiadomym skutkiem).
Na koniec jeszcze jedna uwaga: autor tak bardzo zajmuje się rzekomym dramatem Węgier iż przeoczył pewien dość istotny fakt. Otóż najdłuższy płot graniczny i najbardziej restrykcyjny system wizowy w świecie zachodnim posiada państwo, którego sam jest obywatelem. Co więcej – amerykańscy rangersi chroniący rubieży – w odróżnieniu od węgierskich pograniczników używających marnej armatki wodnej – mają prawo używania ostrej amunicji, z którego jako żywo korzystają. Być może coś przeoczyłem, ale mimo to w żadnym poważnym magazynie politologicznym nie czytałem jeszcze o „opresyjnym reżimie Obamy”.
Szczerze powiedziawszy musiałem ten tekst przeczytać dwukrotnie i dobrze sprawdzić czy to naprawdę publikacja „Foreign Affairs”. Z racji zainteresowań zawodowych czytuję ten periodyk dość regularnie i nie kojarzę w ostatnim czasie wielu publikacji, które choć wyszły spod pióra analityka-politologa z poważnym dorobkiem naukowym to bardziej przypominałyby paszkwil polityczny, łącznie z gotową receptą działań w celu naprawy kulejącej demokracji.
To, że Kelemen szczerze nie znosi Orbána nie ulega najmniejszej wątpliwości (już poprzednie jego artykuły pisane były w tej samej stylistyce). Oczywiście każdemu wolno, nie ma obowiązku okazywania sympatii wszystkim przywódcom politycznym. Tym niemniej od poważnego naukowca i uznanego analityka można domagać się nieco więcej niż taniej propagandy.
Głównym tematem wywodu jest oczywiście stosunek Węgier do uchodźców. Gdybym nie wiedział co tam się dzieje (a większość Amerykańskich czytelników z pewnością nie wie) to po lekturze tekstu byłbym przerażony. Oto rząd (przepraszam – według tekstu „reżim Orbána”) w brutalny sposób prześladuje imigrantów, zamyka ich w obozach („detention camps” – rozumiemy sugestię), ignorując wszelkie zasady i prawa. Towarzyszące tekstowi zdjęcia ukazują wręcz sceny gorsze niż z Guantanamo, choć nie znany jest mi ani jeden przypadek poważnego okaleczenia lub pobicia uchodźcy na Węgrzech.
I tu autor wznosi się na wyżyny publicystyki. Oświadcza, że cywilizacja europejska może być zagrożona ale zagrożeniem dla niej nie jest fala uchodźców, lecz… Viktor Orbán. To on rzekomo blokuje europejskie reformy i rozlokowanie uchodźców ponieważ… trzyma się ślepo unijnych traktatów z Schengen i Dublina. W czym zatem leży wina unijnych przywódców? Ano w tym, że nie dość skutecznie rozprawiają się z taką zakałą w swoim gronie. Zdaniem miłośnika demokracji z New Jersey Europa powinna wykorzystać wszelkie środki nacisku politycznego i finansowego żeby pozbyć się drania (zdaje się, ze jeszcze przed ukazaniem się tekstu do podobnych wniosków doszedł przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz). Europarlament też nie stanął na wysokości zadania i nie wiedzieć czemu rządzący na Węgrzech Fidesz nie został jeszcze usunięty z Europejskiej Partii Ludowej.
Przyznam szczerze: nie jestem bezwarunkowym miłośnikiem wszystkich pomysłów Orbána, zdarzało mi się krytykować jego pomysły na zmianę struktury władzy, politykę medialną czy obcesowe działania wobec opozycji. Jednak to czy taka polityka może być realizowana zależy tylko od węgierskich wyborców, a oni już dwa razy wypowiedzieli się w tej sprawie. Można nad tym ubolewać, a nawet przekonywać, że się mylą jednak pomysł nacisków na zmianę władzy w demokratycznym, suwerennym państwie europejskim tak jak dokonywano tego kilka dekad temu w latynoskich republikach bananowych jest cokolwiek kuriozalny, a na pewno niepokojący.
Załóżmy jednak, że dzielni obrońcy demokracji zgodnie z sugestiami prof. Kelemena doprowadziliby do usunięcia cieszącego się obecnie poparciem 48 proc. wyborców „wroga wartości europejskich” z fotela premiera Węgier. Kogo by tam należało umieścić? Może przewodniczącego bardziej kochającego demokrację Jobbiku? A może kogoś z lewicy, która sama nie wie kto powinien reprezentować jej marne resztki w polityce? Jako żywo pozostanie ustanowienie jakiegoś protektoratu, którego wzorzec Unia Europejska już ustanowiła, choćby w Kosowie (z wiadomym skutkiem).
Na koniec jeszcze jedna uwaga: autor tak bardzo zajmuje się rzekomym dramatem Węgier iż przeoczył pewien dość istotny fakt. Otóż najdłuższy płot graniczny i najbardziej restrykcyjny system wizowy w świecie zachodnim posiada państwo, którego sam jest obywatelem. Co więcej – amerykańscy rangersi chroniący rubieży – w odróżnieniu od węgierskich pograniczników używających marnej armatki wodnej – mają prawo używania ostrej amunicji, z którego jako żywo korzystają. Być może coś przeoczyłem, ale mimo to w żadnym poważnym magazynie politologicznym nie czytałem jeszcze o „opresyjnym reżimie Obamy”.