Jesteśmy świeżo po wyborach, w których demokratycznie wybraliśmy rząd, a wcześniej prezydenta. Mamy wolny kraj z możliwością zrzeszania się, organizowania marszów oraz manifestacji, na których mogą powiewać zarówno flagi Polski jak i Unii Europejskiej. Zgromadzeń, na których możemy mówić o historii, przypominając wielkie nazwiska bohaterów i pułkowników, jak i narzekać na obecnie panujący rząd. Możemy się modlić, ale i skakać w rytm melodii narzucanych przez byłych ministrów. Więc o co właściwie ten spór?
Miniony weekend był emocjonujący zarówno dla zwolenników PiS jak i całej opozycji. W sobotę manifestacja w obronie demokracji, w niedzielę Marsz Wolności i Solidarności z poparciem dla rządu i prezydenta RP. Ratusz miejski w Warszawie podał, iż liczba uczestników sobotniego wydarzenia wyniosła 50 tys. „Suma może być naciągana, gdyż warszawskie władze wywodzą się z ramienia Platformy” ku mojemu zdziwieniu skomentował reporter stacji TVN24. Ostatecznie, z oficjalnego pisma, jakie miała przesłać policja wynika, że liczbę maszerujących oszacowano na 17-2o tys. osób. Trzymając się jednego źródła, w dniu następnym, tj. niedziela, swoją obecność potwierdziło nawet 45 tys., podaje Komenda Stołeczna, choć organizatorzy twierdzą, że mogło być nawet 80 tys. osób.
Dwie manifestacje i dwa różne światy. Jeden reprezentujący obóz opozycji i wszystkich jego zwolenników, drugi – partię rządzącą i obywateli, którzy ich poparli. Ciężko szukać porozumienia, zwłaszcza, gdy trudno o jednoznaczny osąd, co kryje się pod hasłem „demokracja”.
Gdyby zapytać uczestnika marszu, w jakim celu idzie, odpowiedź byłaby prosta: Bronię demokracji. Jednakże, gdyby dopytać: „Czego konkretnie?” Obawiam się, że zapadłaby cisza. Niestety żadne media nie podjęły próby głębszego zweryfikowania celu i idei, jakie miałyby przyświecać maszerującym. Pytania były, ale na poziomie podstawowym, podobnie jak odpowiedzi: „Idę, bo to dla mnie ważne”, „idę bo musimy bronić Polski”, „idę bo PiS tak okropnie rządzi”, aż wreszcie moje ulubione – „idę, bo znajomi idą.” Duża grupa uczestników utożsamiała marsz nie z obroną demokracji, a z buntem przeciwko obecnej władzy. To była kolejna okazja do tego, by powiedzieć głośno o swojej niechęci do Prawa i Sprawiedliwości, rzucić kilka negatywnych słów o Jarosławie Kaczyńskim, czy wreszcie podkreślić, że Andrzej Duda nie jest prezydentem wszystkich Polaków.
O taki odbiór marszu zatroszczył się między innymi były poseł i minister, Roman Giertych, który na ten czas stał się wodzirejem. Podskakując i krzycząc do megafonu „hop, hop, hop” angażował innych uczestników manifestacji w tę radosną zabawę. A hopsać mieli wszyscy, wszak: „kto nie skacze, ten jest z PiS-em… ” wołał pan mecenas.
I choć z mojej perspektywy, wyglądało to dość żenująco, pod koniec dnia pan Giertych podzielił się na Twitterze taką oto refleksją: „Smutasy z PiS zazdroszczą nam, że wczoraj oprócz poważanych elementów, dobrze się wszyscy podskakując bawiliśmy.” Cóż, każdy się bawi, jak lubi.
Nie tylko byli, ale i obecni posłowie postanowili bronić demokracji. Manifestacja miała uchodzić za oddolny ruch obywatelski, dopóki w pierwszym szeregu nie pojawiła się opozycja w składzie: Ryszard Kalisz, Sławomir Neumann, Barbara Nowacka, czy Ryszard Petru (nie zabrakło też innych reprezentantów z partii PO, PSL, Nowoczesnej, Zjednoczonej Lewicy, czy Partii Razem). Idąc ramię w ramię, dumnie trzymali baner popierający Komitet Obrony Demokracji, żaląc się, że to już ostatnia legalna manifestacja. Jak widać, wspólny cel potrafi połączyć nawet najbardziej odległych światopoglądowo polityków. To oczywiście dobrze, że znajdują porozumienie wśród tak wielu sprzecznie wyznawanych wartości, jednak zastanawia mnie coś innego. Skąd nagle obudziło się w nich pragnienie walki o Polskę (abstrahując od tego, czy uzasadnione, czy nie) skoro przez lata władzy nie traktowali jej zbyt poważnie. To właśnie za rządów PO/PSL z ust ówczesnego ministra, pana Sienkiewicza, padło stwierdzenie, że nasz kraj istnieje tylko teoretycznie. Skąd więc ta chęć przyłączenia się do rzeszy ludzi, o których mówiono, że ich zarobki przypominają zarobki złodziei, czy idiotów?
Kręgosłupy aż trzeszczą. Politycy łamią je sobie zaczynając od samej szyi, tylko po to, by podjąć ostatnie próby walki o swoje stołki. Stołki, z których spychani są na cztery litery, bez żadnych amortyzatorów. Tak, to jest właśnie walka o „d”, i nie mam tu na myśli demokracji.
Dwie manifestacje i dwa różne światy. Jeden reprezentujący obóz opozycji i wszystkich jego zwolenników, drugi – partię rządzącą i obywateli, którzy ich poparli. Ciężko szukać porozumienia, zwłaszcza, gdy trudno o jednoznaczny osąd, co kryje się pod hasłem „demokracja”.
Gdyby zapytać uczestnika marszu, w jakim celu idzie, odpowiedź byłaby prosta: Bronię demokracji. Jednakże, gdyby dopytać: „Czego konkretnie?” Obawiam się, że zapadłaby cisza. Niestety żadne media nie podjęły próby głębszego zweryfikowania celu i idei, jakie miałyby przyświecać maszerującym. Pytania były, ale na poziomie podstawowym, podobnie jak odpowiedzi: „Idę, bo to dla mnie ważne”, „idę bo musimy bronić Polski”, „idę bo PiS tak okropnie rządzi”, aż wreszcie moje ulubione – „idę, bo znajomi idą.” Duża grupa uczestników utożsamiała marsz nie z obroną demokracji, a z buntem przeciwko obecnej władzy. To była kolejna okazja do tego, by powiedzieć głośno o swojej niechęci do Prawa i Sprawiedliwości, rzucić kilka negatywnych słów o Jarosławie Kaczyńskim, czy wreszcie podkreślić, że Andrzej Duda nie jest prezydentem wszystkich Polaków.
O taki odbiór marszu zatroszczył się między innymi były poseł i minister, Roman Giertych, który na ten czas stał się wodzirejem. Podskakując i krzycząc do megafonu „hop, hop, hop” angażował innych uczestników manifestacji w tę radosną zabawę. A hopsać mieli wszyscy, wszak: „kto nie skacze, ten jest z PiS-em… ” wołał pan mecenas.
I choć z mojej perspektywy, wyglądało to dość żenująco, pod koniec dnia pan Giertych podzielił się na Twitterze taką oto refleksją: „Smutasy z PiS zazdroszczą nam, że wczoraj oprócz poważanych elementów, dobrze się wszyscy podskakując bawiliśmy.” Cóż, każdy się bawi, jak lubi.
Nie tylko byli, ale i obecni posłowie postanowili bronić demokracji. Manifestacja miała uchodzić za oddolny ruch obywatelski, dopóki w pierwszym szeregu nie pojawiła się opozycja w składzie: Ryszard Kalisz, Sławomir Neumann, Barbara Nowacka, czy Ryszard Petru (nie zabrakło też innych reprezentantów z partii PO, PSL, Nowoczesnej, Zjednoczonej Lewicy, czy Partii Razem). Idąc ramię w ramię, dumnie trzymali baner popierający Komitet Obrony Demokracji, żaląc się, że to już ostatnia legalna manifestacja. Jak widać, wspólny cel potrafi połączyć nawet najbardziej odległych światopoglądowo polityków. To oczywiście dobrze, że znajdują porozumienie wśród tak wielu sprzecznie wyznawanych wartości, jednak zastanawia mnie coś innego. Skąd nagle obudziło się w nich pragnienie walki o Polskę (abstrahując od tego, czy uzasadnione, czy nie) skoro przez lata władzy nie traktowali jej zbyt poważnie. To właśnie za rządów PO/PSL z ust ówczesnego ministra, pana Sienkiewicza, padło stwierdzenie, że nasz kraj istnieje tylko teoretycznie. Skąd więc ta chęć przyłączenia się do rzeszy ludzi, o których mówiono, że ich zarobki przypominają zarobki złodziei, czy idiotów?
Kręgosłupy aż trzeszczą. Politycy łamią je sobie zaczynając od samej szyi, tylko po to, by podjąć ostatnie próby walki o swoje stołki. Stołki, z których spychani są na cztery litery, bez żadnych amortyzatorów. Tak, to jest właśnie walka o „d”, i nie mam tu na myśli demokracji.