Amerykańska scena polityczna - podobnie jak europejska - zdradza objawy zmęczenia utrwalonym od kilku dekad porządkiem
Prawybory w USA bardzo rzadko już na samym początku tej skomplikowanej procedury przynoszą odpowiedź na pytanie kto w listopadzie stanie do ostatecznej walki o prezydenturę. Dlatego z wyników pierwszego starcia w Iowa nie można wyciągać zbyt daleko idących wniosków. Z drugiej strony stwierdzenie, że „business as usual“ też nie jest do końca uzasadnione, bowiem w obu uczestniczących w wyścigu do Białego Domu obozach dzieją się rzeczy dość dziwne.
Prościej miało być u demokratów, gdzie była Pierwsza Dama i była sekretarz stanu Hillary Clinton powinna bez problemów pokonać znacznie mniej znanego, a dodatkowo oskarżanego o socjalistyczne ciągoty (a to w Ameryce oskarżenie bardzo ciężkie) 74-letniego senatora Berniego Sandersa. W rzeczywistości był prawie remis, co w istocie oznacza policzek dla pani Clinton i zapowiada, że rozstrzygnięcie nie będzie proste, choć oczywiście Clinton wciąż ma większe szanse na nominację.
O prawdziwej niespodziance można mówić po drugiej stronie sceny politycznej, gdzie według wszystkich wróżb i sondaży triumfować powinien bezczelny i łamiący wszelkie tabu Donald Trump. Jednak nie triumfował. Wyprzedził go Ted Cruz, a i Marco Rubio walczył jak równy z równym. Czyżby miało się okazać, że medialna obecność dzięki prowokacjom, głoszenie skrajnych poglądów i obrażanie wszystkich wkoło nie jest receptą na sukces? Owszem przekłada się na medialną popularność, ale włącza też u wyborców ostrzegawczą lampkę gdy mowa o rzeczywistych wyborach politycznych.
U republikanów sytuacja pozostanie więc nadal skomplikowana. Kierownictwo partii zapewne cieszyłoby się z wyeliminowania zbyt szalonego Trumpa, problem tylko w tym, że skonfliktowany z szefostwem i również dość radykalny Cruz z jego punktu widzenia też nie jest dobrym wyborem. Najlepszy byłby Jeb Bush, tyle że ci uparci wyborcy jakoś nie chcą poprzeć kolejnego przedstawiciela politycznej dynastii.
Brak jednoznacznych liderów i pojawienie się nagle na pierwszym planie dość nieoczywistych postaci zdradza jedno: zmęczenie tradycyjnymi elitami, przyklejonymi uśmiechami i betonowaniem systemu politycznego. Najlepszym tego dowodem jest poparcie dla Sandersa udzielane de facto emerytowi politycznemu przez najmłodszych wyborców tęskniących za kimś spoza przewidywalnego do bólu i nie obiecującego odnowy establishmentu. To czy akurat Sanders albo Trump byliby najlepszymi gwarantami pozytywnych zmian to już całkiem inna sprawa.
Pod tym względem Ameryka zaczyna przypominać Europę, gdzie niezależnie od siebie na pierwszy plan wybijają się dążące do zmian siły z lewa i prawa. Skutki tego zobaczymy zapewne w kolejnym długim cyklu wyborczym, który przez Stary Kontynent przetoczy się do końca 2017 r. Czyżby Zachód był już zmęczony utrwalonym porządkiem politycznym?
Prościej miało być u demokratów, gdzie była Pierwsza Dama i była sekretarz stanu Hillary Clinton powinna bez problemów pokonać znacznie mniej znanego, a dodatkowo oskarżanego o socjalistyczne ciągoty (a to w Ameryce oskarżenie bardzo ciężkie) 74-letniego senatora Berniego Sandersa. W rzeczywistości był prawie remis, co w istocie oznacza policzek dla pani Clinton i zapowiada, że rozstrzygnięcie nie będzie proste, choć oczywiście Clinton wciąż ma większe szanse na nominację.
O prawdziwej niespodziance można mówić po drugiej stronie sceny politycznej, gdzie według wszystkich wróżb i sondaży triumfować powinien bezczelny i łamiący wszelkie tabu Donald Trump. Jednak nie triumfował. Wyprzedził go Ted Cruz, a i Marco Rubio walczył jak równy z równym. Czyżby miało się okazać, że medialna obecność dzięki prowokacjom, głoszenie skrajnych poglądów i obrażanie wszystkich wkoło nie jest receptą na sukces? Owszem przekłada się na medialną popularność, ale włącza też u wyborców ostrzegawczą lampkę gdy mowa o rzeczywistych wyborach politycznych.
U republikanów sytuacja pozostanie więc nadal skomplikowana. Kierownictwo partii zapewne cieszyłoby się z wyeliminowania zbyt szalonego Trumpa, problem tylko w tym, że skonfliktowany z szefostwem i również dość radykalny Cruz z jego punktu widzenia też nie jest dobrym wyborem. Najlepszy byłby Jeb Bush, tyle że ci uparci wyborcy jakoś nie chcą poprzeć kolejnego przedstawiciela politycznej dynastii.
Brak jednoznacznych liderów i pojawienie się nagle na pierwszym planie dość nieoczywistych postaci zdradza jedno: zmęczenie tradycyjnymi elitami, przyklejonymi uśmiechami i betonowaniem systemu politycznego. Najlepszym tego dowodem jest poparcie dla Sandersa udzielane de facto emerytowi politycznemu przez najmłodszych wyborców tęskniących za kimś spoza przewidywalnego do bólu i nie obiecującego odnowy establishmentu. To czy akurat Sanders albo Trump byliby najlepszymi gwarantami pozytywnych zmian to już całkiem inna sprawa.
Pod tym względem Ameryka zaczyna przypominać Europę, gdzie niezależnie od siebie na pierwszy plan wybijają się dążące do zmian siły z lewa i prawa. Skutki tego zobaczymy zapewne w kolejnym długim cyklu wyborczym, który przez Stary Kontynent przetoczy się do końca 2017 r. Czyżby Zachód był już zmęczony utrwalonym porządkiem politycznym?