Po wyborach parlamentarnych sytuacja polityczna na Słowacji przypomina łamigłówkę, której w żaden sposób nie można ułożyć.
Niedawna 25. rocznica powstania Grupy Wyszehradzkiej i przedstawione przez polityków czterech państw plany wspólnych działań (choćby budowy trasy Via Carpatia) zdawały się tchnąć nowego ducha w słabnącą w ostatnich latach współpracę regionalną. Niestety wyniki wyborów parlamentarnych na Słowacji nie są najlepszą zapowiedzią kontynuacji tego pozytywnego trendu. Nieprawdopodobnie skomplikowana sytuacja jaka powstała w Bratysławie po wyborach, które wprowadziły do parlamentu aż osiem partii zapowiada, że państwo leżące w samym środku grupy V4 będzie na tyle zajęte własnymi problemami, że na działania międzynarodowe może mu nie starczyć ochoty i siły. Co więcej Słowacja w drugiej połowie roku ma objąć rotacyjną prezydencję Unii Europejskiej, a tymczasem nie można wykluczyć, że fiasko tworzenia nowego rządu spowoduje konieczność rozpisania nowych wyborów właśnie w tym czasie.
Po pierwsze okazało się, że kłopoty z sondażami przedwyborczymi mamy nie tylko w Polsce. Takiego rozjechania się projekcji, nawet tych sprzed zaledwie kilkunastu dni z rzeczywistym wynikiem wyborów nie notowano chyba nigdzie w Europie. Według badań stabilna większość (być może umożliwiającą samodzielne rządy) miała otrzymać rządząca to tej pory partia Smer premiera Roberta Fico. W poprzednich wyborach zdobyła 44 proc. głosów, a teraz miało być nawet lepiej, bo Fico i inni politycy Smeru zdołali skutecznie postraszyć Słowaków widmem wielkiej fali imigracji. Tyle, że faktycznie przestraszeni wyborcy woleli oddać głosy na skrajnie prawicową, rasistowską partię Nasza Słowacja Mariana Kotleby, która miała nie wejść do parlamentu, a w rzeczywistości dostała 8 proc. głosów. Smer dostał 28 proc. - tak fatalnego wyniku nie przewidywał dosłownie nikt. Z sukcesu Kotleby cieszyć się może za to partia słowackich nacjonalistów SNS, która na tle polityka oskarżanego o wręcz faszystowskie ciągoty wygląda na całkiem umiarkowaną.
Wyniki innych partii też są odległe od prognoz - liberalna Wolność i Solidarność (SaS) miała dostać 3 proc. głosów, dostała 12. W sukces nie wierzyli przywódcy populistycznej partii OlaNO-Nova, a tymczasem skończyła na trzecim miejscu z wynikiem 11 proc. Słabiej od oczekiwań wypadła reprezentacja mniejszości węgierskiej (partia Most-Hid dostała 6,5 proc., a druga partia MKP nie pokonała nawet progu wyborczego).
Chadecka KDH w ogóle nie weszła do parlamentu, w którym znalazło się za to populistyczne ugrupowanie „Jesteśmy Rodzina“ Borisa Kollara (o którym na pewno wiadomo tylko tyle, że ma dziesięcioro dzieci, każde z inną partnerką). Z polityki zniknęła też na dobrą sprawę SDKU byłych premierów Mikulaša Dzurindy i Ivety Radičovej.
Tworzenie nowego rządu będzie drogą przez mękę. Słowaccy analitycy układają najróżniejsze kombinacje, z których w żaden sposób nie wychodzi stabilny rząd. Z Robertem Fico, który odwrócił przeciwko sobie prawie wszystkich nikt nie chce współpracować, a koalicja sześciu partii centrowych i populistycznych to twór bardziej teoretyczny niż zdolny do funkcjonowania (doświadczenia wielopartyjnej prawicowej koalicji pod wodzą Dzurindy z lat 1998-2006 pokazują, że na Słowacji wychodzi to kiepsko).
Na razie wszyscy próbują otrząsnąć się po wyborczym szoku. Najbardziej prawdopodobną perspektywą są długie (i niestety raczej bezowocne) rozmowy koalicyjne, po których prezydent Kiska zmuszony będzie powołać jakiś gabinet „techniczny“. Nie uczyni to ze Słowacji wiarygodnego partnera. Ani dla Grupy Wyszehradzkiej ani dla Unii Europejskiej.
Po pierwsze okazało się, że kłopoty z sondażami przedwyborczymi mamy nie tylko w Polsce. Takiego rozjechania się projekcji, nawet tych sprzed zaledwie kilkunastu dni z rzeczywistym wynikiem wyborów nie notowano chyba nigdzie w Europie. Według badań stabilna większość (być może umożliwiającą samodzielne rządy) miała otrzymać rządząca to tej pory partia Smer premiera Roberta Fico. W poprzednich wyborach zdobyła 44 proc. głosów, a teraz miało być nawet lepiej, bo Fico i inni politycy Smeru zdołali skutecznie postraszyć Słowaków widmem wielkiej fali imigracji. Tyle, że faktycznie przestraszeni wyborcy woleli oddać głosy na skrajnie prawicową, rasistowską partię Nasza Słowacja Mariana Kotleby, która miała nie wejść do parlamentu, a w rzeczywistości dostała 8 proc. głosów. Smer dostał 28 proc. - tak fatalnego wyniku nie przewidywał dosłownie nikt. Z sukcesu Kotleby cieszyć się może za to partia słowackich nacjonalistów SNS, która na tle polityka oskarżanego o wręcz faszystowskie ciągoty wygląda na całkiem umiarkowaną.
Wyniki innych partii też są odległe od prognoz - liberalna Wolność i Solidarność (SaS) miała dostać 3 proc. głosów, dostała 12. W sukces nie wierzyli przywódcy populistycznej partii OlaNO-Nova, a tymczasem skończyła na trzecim miejscu z wynikiem 11 proc. Słabiej od oczekiwań wypadła reprezentacja mniejszości węgierskiej (partia Most-Hid dostała 6,5 proc., a druga partia MKP nie pokonała nawet progu wyborczego).
Chadecka KDH w ogóle nie weszła do parlamentu, w którym znalazło się za to populistyczne ugrupowanie „Jesteśmy Rodzina“ Borisa Kollara (o którym na pewno wiadomo tylko tyle, że ma dziesięcioro dzieci, każde z inną partnerką). Z polityki zniknęła też na dobrą sprawę SDKU byłych premierów Mikulaša Dzurindy i Ivety Radičovej.
Tworzenie nowego rządu będzie drogą przez mękę. Słowaccy analitycy układają najróżniejsze kombinacje, z których w żaden sposób nie wychodzi stabilny rząd. Z Robertem Fico, który odwrócił przeciwko sobie prawie wszystkich nikt nie chce współpracować, a koalicja sześciu partii centrowych i populistycznych to twór bardziej teoretyczny niż zdolny do funkcjonowania (doświadczenia wielopartyjnej prawicowej koalicji pod wodzą Dzurindy z lat 1998-2006 pokazują, że na Słowacji wychodzi to kiepsko).
Na razie wszyscy próbują otrząsnąć się po wyborczym szoku. Najbardziej prawdopodobną perspektywą są długie (i niestety raczej bezowocne) rozmowy koalicyjne, po których prezydent Kiska zmuszony będzie powołać jakiś gabinet „techniczny“. Nie uczyni to ze Słowacji wiarygodnego partnera. Ani dla Grupy Wyszehradzkiej ani dla Unii Europejskiej.