Jeden nieskończenie długi film, składający się z kilkunastu części i poświęcony pryncypialnej krytyce kapitalizmu z pozycji minionego ustroju, pokazano na tegorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni
Pijani bezrobotni, gangsterzy ze złotym łańcuchem na szyi, biznesmeni w stanie załamania psychicznego oraz mężczyźni oddający mocz w bramie reprezentowali Polskę 2000 w prawie trzydziestu fabułach. Zwyciężyła opowieść o przeciętnym lekarzu, który się niczego nie dorobił, zmarnował życie swoje i żony, śmiertelnie pokłócił się z szefem, a wreszcie umarł na nowotwór.
Tegoroczna produkcja w zakresie tematu współczesnego aż prosi się o ocenę hurtową. Żadnych olśniewających interpretacji - przeciętne historyjki i motywy płynnie przechodzące z jednej fabuły do następnej. Przytłaczającą większość z nich finansowała telewizja publiczna, a układają się w bardzo umiarkowanie wciągający serial. Przez fabułę natrętnie prześwituje jedno nihilistyczne przesłanie: każdy, kto się wzbogacił, to kawał kombinatora i łajzy, można go więc bez skrupułów okradać. Kradną jednak najczęściej ci, którzy nie mają nic, na nic nie zapracowali (to nie wchodzi w rachubę), ale apetyt mają na wszystko. I tak w przeciętnej fabule poważny właściciel z ciemną przeszłością styka się z golcem, który też ma ciemną przeszłość, tyle że na mniejszą skalę. I cały ten nasz kapitalizm rozgrywa się między nimi.
Tymczasem wystarczy wyjść z pierwszego lepszego kina jak nasza ojczyzna długa i szeroka i od razu przed naszymi oczami pojawią się świeżo pobudowane wille, nowe samochody, sklepy otwarte w poprzednim tygodniu. Nie zbudowały ich ani rekiny giełdy, ani chroniczni bezrobotni, zarabiający na piwo kradzieżą radia samochodowego. W Polsce wyroiła się stale rosnąca grupa średniaków, których stać na opla astrę, ale na raty i pod warunkiem że weźmie się robotę po godzinach. Wille też budują ci, którzy długo w noc podliczają kolumny cyfr, aby skalkulować, czy jeżeli w tym roku wyleją fundament, to czy będą sobie mogli jeszcze pozwolić na postawienie choć kawałka ściany. To tu bije serce kraju. Tylko takich typów na naszym ekranie nie uświadczysz, bo przy nich trzeba fabułki i charaktery trochę cieniować.
No, cóż, panowie reżyserzy, wy wiecie, my wiemy i społeczeństwo wie od czasów Arystotelesa, że najłatwiej połączyć bieguny - naprawdę trudno jest zagospodarować to, co leży pośrodku. A na naszym ekranie pośrodku świeci pustka. Diagnoza społeczna, jaką stawiają twórcy, zasadniczo nie wykracza poza treści, które można wyczytać w hasłach wyborczych Andrzeja Leppera czy Piotra Ikonowicza.
Polskiemu filmowi 2000 patronuje tani alkohol i śledzie na zakąskę. Tyle że picie w Polsce postbalcerowiczowskiej to nie tępe przygłuszanie świadomości, ale wyrafinowana filozofia. "Kalipso" w reż. Adka Drabińskiego zaczyna się detaliczną panoramą kaca nękającego bezrobotnego majstra budowlanego wskutek kilkudniowej balangi. Ale nawet zmęczony umysł majstra produkuje nienaganne frazy, układające się w klarowną filozofię życiową "bożego pijaczka", który do roboty się nie garnie, zajęty pielęgnowaniem wartości podstawowych, zwłaszcza przyjaźni i lojalności. Kogo w tym wyręcza? Małych i większych dorobkiewiczów, odczłowieczonych przez pogoń za pieniądzem. W tym samym filmie prowincjonalny literat zalewa się czyściochą (ubolewając, że to nie lepiej konotowany w literaturze absynt), ponieważ życie literackie całkiem zdziczało - wydawcy przestali wypłacać zaliczki. Oczywiście kartka wkręcona w maszynę pozostaje pusta. "Nasza rzeczywistość zbyt świeża jest, żeby grzebać w jej ranach - tłumaczy. - A tu się przecież trzeba oderwać, ulecieć".
"Żółty szalik" wyreżyserowany przez Janusza Morgensterna według scenariusza Jerzego Pilcha, a wykonany brawurowo przez Janusza Gajosa, to detaliczny opis uzależnionego biznesmena, który pogrążając się w wódczaną zapaść, monologuje nie gorzej od Wieniczki Jerofiejewa. W porządku, przyjmijmy, że Pan Bóg talenty literackie rozsiewa, kędy chce, i szef wielkiej firmy może, zalawszy dziób, produkować literaturę światowej klasy. Radzi byśmy tylko usłyszeć jedno bodaj zdanie wyjaśnienia, co go w ten alkoholizm popchnęło, skoro w życiu sprzyjał mu zarówno wolny rynek, jak i żona, a następnie wianuszek oddanych pań. Zamiast tego otrzymujemy soczyste teorie przenikania wódeczki przez ścianki przełyku. Odrobinę za mało. Tyle że film mieści się w samym środku obowiązującego trendu karania kapitalistów.
Większość biznesmenów zostaje w polskim filmie roku 2000 przykładnie zastrzelona, obrabowana, zrujnowana nałogiem lub co najmniej zdruzgotana moralnie. Ot, taki szczęśliwy posiadacz jaguara z obrazu "To ja, złodziej" - spełniony kompozytor, mąż i ojciec o fizjonomii Daniela Olbrychskiego. Ale gdy go scenarzysta poskrobie, od razu okazuje się, że dziwkarz i kabotyn. I kiedy dzieciak chowany w melinie "podprowadza" mu samochód, widz kibicuje chłopcu, bo ukraść kabotynowi to nie grzech. W "Egoistach" Mariusza Trelińskiego, zapowiadanych jako surowy obraz nadchodzącego pokolenia - to samo. Powiodło się młodemu kompozytorowi w wyścigu szczurów? No, to trzeba mu dokopać. I proszę - narzeczona, widać niewrażliwa na pieniądze, demonstracyjnie odchodzi, by oddawać się mężczyznom w toalecie.
Festiwal rozpoczęła zrewaloryzowana przez techników i przemontowana przez reżysera "Ziemia obiecana" i ona nadała ton imprezie. Kino polskie murem stanęło za ludźmi odwirowanymi przez system, który traktowany jest przez rodzimy film z odrazą i pogardą. W "Nocy świętego Mikołaja" Janusza Kondratiuka pęczniejący od świątecznego towaru supermarket ofiaruje dzieciom prezenty - po zajrzeniu do paczek okazuje się, że darczyńca zbył w ten sposób nadwyżkę damskich i męskich kosmetyków uzupełnionych o prezerwatywę. Kto ratuje sytuację? Cwaniaczek z Pragi na przepustce z aresztu o twarzy Zbigniewa Buczkowskiego. Targany współczuciem dla sierot, rabuje market z atrakcyjnych zabawek, zresztą we współpracy z księdzem - równie jak on zagubionym w świecie wilczych praw kapitalizmu. Dwaj chłopcy z filmu "To ja, złodziej" Jacka Bromskiego marzą, żeby dostać się na dwór lokalnego mafiosa, ale startują z bardzo niewygodnej pozycji. Mamusia jednego zarabia na życie ugaszczaniem klientów za opłatą, a rodzice drugiego żyją od piwka do piwka - najczęściej wziętego na kredyt. A im marzy się wielki skok życiowy - najlepiej od razu w szeregi gangsterskie, bo tam jest luksus za niewielką pracę. Ot, tłumaczą, "skroi" się autko i jest się ustawionym na rok. A za rok "skroi" się następne. W tej perspektywie codzienna dłubanina w silnikach w warsztacie samochodowym, by za kilka lat dorobić się własnego auta, nie nęci. I widz tę prawdę nie tylko przyjmuje do wiadomości - czuje się nawet w obowiązku debiutującym złodziejom kibicować, bo jak pochodzą z meliny, to się im jaguar należy.
Podobnie z dekoracjami. Rodzimy bohater najlepiej czuje się na tle odrapanej ściany, na bocznicy kolejowej, w zasikanej bramie. Wraki ludzkie na tle wraków pejzażu. Mieszkanie to graciarnia i bezguście - gazeta zamiast obrusa, na ścianie makatki, nad łóżkiem oleodruk. Bieda i brzydota sumują się w dodatku z tandetą obyczajową. Wystarczy wejść do pierwszego lepszego sklepu w miasteczku, by stać się jak w filmie Bromskiego przymusowym świadkiem relacji pani sprzedawczyni z wizyty u ginekologa.
A poza tym wszyscy zdrowi. "Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową" Krzysztofa Zanussiego to przekładaniec sprawdzonych motywów. No i reżyser wymusił na widowni respekt dla swojego filmu, bo jak ktoś na ekranie tak długo i widowiskowo umiera jak Zbigniew Zapasiewicz, to wiadomo, że powstało dzieło poważne na poważny temat. Podobnie w "Prymasie" Teresy Kotlarczyk Andrzej Seweryn obnosi się koturnowo od pierwszej do ostatniej sceny, a jedyne istotne zmiany w trakcie trzyletniego internowania polegają na tym, że raz jest zdrowy, a raz choruje. Duet Stuhr - wielbłąd zaprezentował uroczą przypowiastkę odziedziczoną po Kieślowskim, którą można interpretować na bezlik sposobów. Miłe to i funkcjonalne, ale mogłoby się objawić w każdym miejscu i o każdym czasie.
Tegoroczna produkcja w zakresie tematu współczesnego aż prosi się o ocenę hurtową. Żadnych olśniewających interpretacji - przeciętne historyjki i motywy płynnie przechodzące z jednej fabuły do następnej. Przytłaczającą większość z nich finansowała telewizja publiczna, a układają się w bardzo umiarkowanie wciągający serial. Przez fabułę natrętnie prześwituje jedno nihilistyczne przesłanie: każdy, kto się wzbogacił, to kawał kombinatora i łajzy, można go więc bez skrupułów okradać. Kradną jednak najczęściej ci, którzy nie mają nic, na nic nie zapracowali (to nie wchodzi w rachubę), ale apetyt mają na wszystko. I tak w przeciętnej fabule poważny właściciel z ciemną przeszłością styka się z golcem, który też ma ciemną przeszłość, tyle że na mniejszą skalę. I cały ten nasz kapitalizm rozgrywa się między nimi.
Tymczasem wystarczy wyjść z pierwszego lepszego kina jak nasza ojczyzna długa i szeroka i od razu przed naszymi oczami pojawią się świeżo pobudowane wille, nowe samochody, sklepy otwarte w poprzednim tygodniu. Nie zbudowały ich ani rekiny giełdy, ani chroniczni bezrobotni, zarabiający na piwo kradzieżą radia samochodowego. W Polsce wyroiła się stale rosnąca grupa średniaków, których stać na opla astrę, ale na raty i pod warunkiem że weźmie się robotę po godzinach. Wille też budują ci, którzy długo w noc podliczają kolumny cyfr, aby skalkulować, czy jeżeli w tym roku wyleją fundament, to czy będą sobie mogli jeszcze pozwolić na postawienie choć kawałka ściany. To tu bije serce kraju. Tylko takich typów na naszym ekranie nie uświadczysz, bo przy nich trzeba fabułki i charaktery trochę cieniować.
No, cóż, panowie reżyserzy, wy wiecie, my wiemy i społeczeństwo wie od czasów Arystotelesa, że najłatwiej połączyć bieguny - naprawdę trudno jest zagospodarować to, co leży pośrodku. A na naszym ekranie pośrodku świeci pustka. Diagnoza społeczna, jaką stawiają twórcy, zasadniczo nie wykracza poza treści, które można wyczytać w hasłach wyborczych Andrzeja Leppera czy Piotra Ikonowicza.
Polskiemu filmowi 2000 patronuje tani alkohol i śledzie na zakąskę. Tyle że picie w Polsce postbalcerowiczowskiej to nie tępe przygłuszanie świadomości, ale wyrafinowana filozofia. "Kalipso" w reż. Adka Drabińskiego zaczyna się detaliczną panoramą kaca nękającego bezrobotnego majstra budowlanego wskutek kilkudniowej balangi. Ale nawet zmęczony umysł majstra produkuje nienaganne frazy, układające się w klarowną filozofię życiową "bożego pijaczka", który do roboty się nie garnie, zajęty pielęgnowaniem wartości podstawowych, zwłaszcza przyjaźni i lojalności. Kogo w tym wyręcza? Małych i większych dorobkiewiczów, odczłowieczonych przez pogoń za pieniądzem. W tym samym filmie prowincjonalny literat zalewa się czyściochą (ubolewając, że to nie lepiej konotowany w literaturze absynt), ponieważ życie literackie całkiem zdziczało - wydawcy przestali wypłacać zaliczki. Oczywiście kartka wkręcona w maszynę pozostaje pusta. "Nasza rzeczywistość zbyt świeża jest, żeby grzebać w jej ranach - tłumaczy. - A tu się przecież trzeba oderwać, ulecieć".
"Żółty szalik" wyreżyserowany przez Janusza Morgensterna według scenariusza Jerzego Pilcha, a wykonany brawurowo przez Janusza Gajosa, to detaliczny opis uzależnionego biznesmena, który pogrążając się w wódczaną zapaść, monologuje nie gorzej od Wieniczki Jerofiejewa. W porządku, przyjmijmy, że Pan Bóg talenty literackie rozsiewa, kędy chce, i szef wielkiej firmy może, zalawszy dziób, produkować literaturę światowej klasy. Radzi byśmy tylko usłyszeć jedno bodaj zdanie wyjaśnienia, co go w ten alkoholizm popchnęło, skoro w życiu sprzyjał mu zarówno wolny rynek, jak i żona, a następnie wianuszek oddanych pań. Zamiast tego otrzymujemy soczyste teorie przenikania wódeczki przez ścianki przełyku. Odrobinę za mało. Tyle że film mieści się w samym środku obowiązującego trendu karania kapitalistów.
Większość biznesmenów zostaje w polskim filmie roku 2000 przykładnie zastrzelona, obrabowana, zrujnowana nałogiem lub co najmniej zdruzgotana moralnie. Ot, taki szczęśliwy posiadacz jaguara z obrazu "To ja, złodziej" - spełniony kompozytor, mąż i ojciec o fizjonomii Daniela Olbrychskiego. Ale gdy go scenarzysta poskrobie, od razu okazuje się, że dziwkarz i kabotyn. I kiedy dzieciak chowany w melinie "podprowadza" mu samochód, widz kibicuje chłopcu, bo ukraść kabotynowi to nie grzech. W "Egoistach" Mariusza Trelińskiego, zapowiadanych jako surowy obraz nadchodzącego pokolenia - to samo. Powiodło się młodemu kompozytorowi w wyścigu szczurów? No, to trzeba mu dokopać. I proszę - narzeczona, widać niewrażliwa na pieniądze, demonstracyjnie odchodzi, by oddawać się mężczyznom w toalecie.
Festiwal rozpoczęła zrewaloryzowana przez techników i przemontowana przez reżysera "Ziemia obiecana" i ona nadała ton imprezie. Kino polskie murem stanęło za ludźmi odwirowanymi przez system, który traktowany jest przez rodzimy film z odrazą i pogardą. W "Nocy świętego Mikołaja" Janusza Kondratiuka pęczniejący od świątecznego towaru supermarket ofiaruje dzieciom prezenty - po zajrzeniu do paczek okazuje się, że darczyńca zbył w ten sposób nadwyżkę damskich i męskich kosmetyków uzupełnionych o prezerwatywę. Kto ratuje sytuację? Cwaniaczek z Pragi na przepustce z aresztu o twarzy Zbigniewa Buczkowskiego. Targany współczuciem dla sierot, rabuje market z atrakcyjnych zabawek, zresztą we współpracy z księdzem - równie jak on zagubionym w świecie wilczych praw kapitalizmu. Dwaj chłopcy z filmu "To ja, złodziej" Jacka Bromskiego marzą, żeby dostać się na dwór lokalnego mafiosa, ale startują z bardzo niewygodnej pozycji. Mamusia jednego zarabia na życie ugaszczaniem klientów za opłatą, a rodzice drugiego żyją od piwka do piwka - najczęściej wziętego na kredyt. A im marzy się wielki skok życiowy - najlepiej od razu w szeregi gangsterskie, bo tam jest luksus za niewielką pracę. Ot, tłumaczą, "skroi" się autko i jest się ustawionym na rok. A za rok "skroi" się następne. W tej perspektywie codzienna dłubanina w silnikach w warsztacie samochodowym, by za kilka lat dorobić się własnego auta, nie nęci. I widz tę prawdę nie tylko przyjmuje do wiadomości - czuje się nawet w obowiązku debiutującym złodziejom kibicować, bo jak pochodzą z meliny, to się im jaguar należy.
Podobnie z dekoracjami. Rodzimy bohater najlepiej czuje się na tle odrapanej ściany, na bocznicy kolejowej, w zasikanej bramie. Wraki ludzkie na tle wraków pejzażu. Mieszkanie to graciarnia i bezguście - gazeta zamiast obrusa, na ścianie makatki, nad łóżkiem oleodruk. Bieda i brzydota sumują się w dodatku z tandetą obyczajową. Wystarczy wejść do pierwszego lepszego sklepu w miasteczku, by stać się jak w filmie Bromskiego przymusowym świadkiem relacji pani sprzedawczyni z wizyty u ginekologa.
A poza tym wszyscy zdrowi. "Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową" Krzysztofa Zanussiego to przekładaniec sprawdzonych motywów. No i reżyser wymusił na widowni respekt dla swojego filmu, bo jak ktoś na ekranie tak długo i widowiskowo umiera jak Zbigniew Zapasiewicz, to wiadomo, że powstało dzieło poważne na poważny temat. Podobnie w "Prymasie" Teresy Kotlarczyk Andrzej Seweryn obnosi się koturnowo od pierwszej do ostatniej sceny, a jedyne istotne zmiany w trakcie trzyletniego internowania polegają na tym, że raz jest zdrowy, a raz choruje. Duet Stuhr - wielbłąd zaprezentował uroczą przypowiastkę odziedziczoną po Kieślowskim, którą można interpretować na bezlik sposobów. Miłe to i funkcjonalne, ale mogłoby się objawić w każdym miejscu i o każdym czasie.
Więcej możesz przeczytać w 40/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.