Po zdobyciu Groznego zasadnicze starcie przenosi się do gabinetów w Moskwie
Starzec opuszczający piwnicę w Groznym przeklina na czym świat stoi. Wiele tygodni ukrywał się przed bombami i kulami nadlatującymi ze wszystkich stron i dopiero teraz może się przekonać, że jego miasto już nie istnieje. Pozostały zwały gruzów. Dla niego nie jest to jednak zaskakujące: - Po poprzedniej wojnie ci durnie, Maschadow, Arsanow i inni, budowali sobie wille i pałace, a ja mówiłem: "Już wkrótce będzie następna wojna". I ona przyszła. Ale i ta nie jest ostatnia.
Stary Czeczen przeczuwał to, o czym były premier rosyjskiego rządu Siergiej Stiepaszyn wiedział już w marcu 1999 r. To właśnie wtedy na Kremlu zapadła decyzja o wprowadzeniu rosyjskich wojsk do Czeczenii. Stiepaszyn mówi, że osobiście przygotowywał nową interwencję i była ona nieunikniona. Jego słowom zaprzecza zastępca szefa sztabu generalnego generał pułkownik Walery Maniłow. Ale Maniłow to tuba propagandowa ministerstwa obrony, generał urzędnik wyszkolony zgodnie z najlepszymi tradycjami radzieckich politruków. Jego zadanie polega na mówieniu tego, co ma być słuszne, a nie tego, co prawdziwe. Poprzednia czeczeńska wojna skończyła się w 1996 r. Rosjanie ją przegrali, ale nie wszyscy. Podobnie, choć na opak, było z Czeczenami - wygrali, lecz tylko nieliczni. Moskwa straciła miliardy dolarów i prawie cztery tysiące żołnierzy. Ucierpiał też międzynarodowy prestiż mocarstwa, a armia pogrążyła się w demoralizacji jeszcze głębszej niż po upadku Związku Radzieckiego. Potem Rosja przeznaczyła miliony dolarów na "odbudowę czeczeńskiej gospodarki, a także na emerytury i zasiłki". Część tych środków przepadła już gdzieś między Moskwą a północnym Kaukazem, reszta - w Czeczenii.
Kradli wszyscy, którzy mieli jakikolwiek wpływ na dysponowanie tymi pieniędzmi, bez względu na narodowość. Najczęściej wspólnie - rosyjscy urzędnicy z przywódcami czeczeńskich klanów. Do historii przeszły słowa najbardziej wpływowego rosyjskiego oligarchy Borysa Bieriezowskiego skierowane do twórcy planu pokojowego generała Aleksandra Lebiedzia: "Zepsuł pan taki wspaniały biznes". Bieriezowski zawsze miał świetne kontakty z czeczeńskimi przywódcami. Dwa lata temu jako zastępca sekretarza Rady Bezpieczeństwa przy prezydencie Rosji był częstym gościem na północnym Kaukazie. Jego samolot regularnie lądował w Groznym. Latem ubiegłego roku islamscy bojownicy pod wodzą Szamila Basajewa weszli do Dagestanu. "Moskowskij Komsomolec" publikował w tym czasie przechwycone zapisy telefonicznych rozmów Bieriezowskiego z prominentnymi Czeczenami, między innymi z Mowładim Udugowem, głównym ideologiem i twórcą politycznej strategii niepodległej Iczkerii. Dwie szare eminencje rozmawiały o pieniądzach i wspólnych przedsięwzięciach. Strzępy dialogów osób o głosach "podobnych do Bieriezowskiego i Udugowa" mogły świadczyć nawet o tym, że powiązany z Kremlem oligarcha finansuje dagestańską operację Basajewa. Mówiono nawet, że bankier spotyka się z Czeczenami osobiście gdzieś na Zachodzie, najprawdopodobniej we Francji. Ale nie można było nic udowodnić. Zresztą nie było potrzeby - rosyjska prokuratura i tak by się tym nie zainteresowała.
Moskwa przegrała poprzednią wojnę, bo nikt na Kremlu nie potrafił przekonująco uzasadnić potrzeby "zaprowadzenia w Czeczenii konstytucyjnego porządku". Rosjanie nie rozumieli, dlaczego na północnym Kaukazie giną setki żołnierzy i przepadają miliardy rubli, których brakowało na wypłaty pensji oraz emerytur. Media sprzymierzyły się przeciwko władzom prowadzącym bezsensowną wojnę. Nikogo nie zmuszano do ukrywania prawdziwego rozmiaru strat. Pokój zawarty w Chasawjurcie oznaczał porażkę Moskwy, bo wydawało się jej, że w Asłanie Maschadowie można mieć politycznego partnera. Szybko okazało się, że nie panuje on nad społeczeństwem o klanowej strukturze i lokalnymi watażkami nie uznającymi niczyjego zwierzchnictwa. W Chasawjurcie Rosja faktycznie utraciła Czeczenię i już wtedy było wiadomo, że nowa wojna jest nieunikniona. Potrzebna była jedynie sprzyjająca koniunktura polityczna.
Nowa interwencja miała służyć nie tylko nadrzędnym interesom państwa, ale również kasty rządzących, czyli ludzi, od których zależało, czy i kiedy na północny Kaukaz należy posłać wojska. Namaszczony przez Borysa Jelcyna "następca tronu" Władimir Putin wiedział, jak skłonić obywateli, by uznali nową wojnę za wspólną sprawę. Nie było już tym razem niezbyt zrozumiałej formuły "zaprowadzenia konstytucyjnego porządku". Armia przeprowadza w Czeczenii "antyterrorystyczną operację". Rosja ma wreszcie konkretnego wroga - terrorystę, który wysadzał bloki mieszkalne w Moskwie, Wołgodońsku, Bujnaksku i który napadał na Dagestan. Putin zatem nie walczy z niepokornym narodem, tylko "unicestwia bandytów".
Bez wojny trudno byłoby stworzyć i narzucić społeczeństwu wizerunek Putina jako "silnego i zdecydowanego polityka, który zmieni oblicze Rosji". Jeszcze trudniejszym zadaniem stałyby się próby przekonania obywateli, że ten właśnie człowiek powinien być nowym prezydentem kraju. Nie sposób wyobrazić sobie zawrotnej kariery Putina bez wojny, dlatego związek ludzi, którzy to wszystko wymyślili, z czołowymi czeczeńskimi dowódcami nie wydaje się niemożliwy, a przesłanek nie brakuje. Dotychczas nie wiadomo, kto wysadzał w powietrze bloki w rosyjskich miastach, i trudno zrozumieć, czemu - z punktu widzenia Czeczenów - miałoby służyć napadanie na terytorium sąsiedniego Dagestanu. Kremlowi jedno i drugie dało pretekst do rozpoczęcia wojny i społeczną aprobatę brutalnych działań.
Interwencja na Kaukazie nie byłaby możliwa, gdyby Zachód nie rozumiał rosyjskiej racji stanu. Tamtejsi politycy i intelektualiści doskonale zdają sobie sprawę, że uznanie przez Moskwę prawa każdego narodu żyjącego na terytorium federacji do samostanowienia oznaczałoby wyrok śmierci dla rosyjskiego państwa w jego obecnym kształcie. "W takiej sytuacji niezwłocznie rozpocząłby się proces, który zredukowałby terytorium kraju do rozmiarów niewiele większych niż w czasach, kiedy Iwan Groźny nosił tytuł Wielkiego Księcia Moskiewskiego" - pisze w "Le Figaro" dyrektor francuskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych. Rosjanie nie rozumieją nawoływań Zachodu do politycznego rozwiązania konfliktu. Z terrorystami się nie rozmawia, terrorystów się unicestwia - odpowiadają. Generałowie zapędzili rebeliantów w góry i triumfalnie ogłaszają bliski koniec operacji. W Czeczenii rozpoczęły się nawet przygotowania do marcowych wyborów prezydenckich.
Dzień przed przystąpieniem Rosjan do głosowania z pokrytych śniegiem gór Kaukazu mają dotrzeć zdjęcia świadczące o ostatecznej klęsce islamskich bojowników. Nikt nie ma wątpliwości, że konflikt tego dnia nie wygaśnie. Wojna będzie się jeszcze długo tlić. Ale Putin, już jako prezydent, będzie miał dużo czasu na dobijanie głównego wroga publicznego. Co więcej, będzie już mógł sobie pozwolić nawet na zawarcie porozumienia z przywódcami walczących Czeczenów. Zasadnicze starcie przeniesie się wtedy do moskiewskich gabinetów. Już teraz zwycięscy generałowie staczają kuluarowe potyczki o najwyższe stanowiska w resortach obrony i spraw wewnętrznych. Upokarzana wcześniej armia urosła w siłę. Nikt już nie neguje konieczności przeznaczania dodatkowych środków na potrzeby sił zbrojnych i przemysłu obronnego. Ekonomiści przewidują nawet, że skorzysta na tym cała rosyjska gospodarka. Inwestycje mają doprowadzić do rozgrzania koniunktury. Zadowoleni są kontraktowi żołnierze. Ci, którzy biorą bezpośredni udział w walkach, dostają miesięcznie około tysiąca dolarów (przy średniej krajowej pensji nie sięgającej nawet stu dolarów). Wojna w Czeczenii przyczyniła się do rozbudzenia uśpionego po rozpadzie Związku Radzieckiego rosyjskiego nacjonalizmu. Zachód nie jest już dla Moskwy tak atrakcyjny jak na początku lat 90., kiedy niemal wszystkim się wydawało, że z Ameryki i Europy popłynie w jej stronę rzeka pieniędzy. Dzisiaj przeciętny obywatel gotów jest obarczać przynajmniej częścią winy za niepowodzenia rosyjskich reform międzynarodowe instytucje finansowe, a NATO - zwłaszcza po interwencji w Jugosławii - coraz bardziej się zbliża do swojego propagandowego wizerunku z czasów zimnej wojny.
Czeczenia znów stanie się niewyczerpanym źródłem dochodów dla skorumpowanych urzędników. Obecny wicepremier prorosyjskiego rządu i szef milicji Bisłan Gantemirow jeszcze niedawno siedział w więzieniu za defraudację środków przeznaczonych na odbudowę Groznego po poprzedniej wojnie. Teraz pospiesznie wrócił z frontu do Moskwy - w odzyskanej przez Rosję Czeczenii nie chce przegrać zakulisowego starcia o władzę i pieniądze na następną odbudowę. Bo na miejscu willi i pałaców Maschadowa, Arsanowa i innych dowódców muszą przecież powstać nowe.
Więcej możesz przeczytać w 9/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.