Prawybory w Nysie dowiodły, że ludzie nie są skłonni oddawać swych głosów tym, którzy po prostu mają mało do powiedzenia
Kiedy pod koniec 1990 r. przybysz znikąd wyeliminował z wyborów prezydenckich Tadeusza Mazowieckiego - nogi się pode mną ugięły. Byłem zdruzgotany. Znaczna część elektoratu uwierzyła w puste hasła i obietnice bez pokrycia. Jeden z symboli naszych przemian, jeden z tych nielicznych, którzy widzieli dalej niż żądający podwyżek płac i wolnych sobót, musiał przeżyć gorycz porażki w starciu z przerażającą niewiedzą i naiwnością wyborców.
Po dziesięciu latach prawybory w Nysie nastroiły mnie bardziej optymistycznie. Dowiodły, że elektorat polski dojrzewa, że ludzie orientują się już nieporównanie lepiej w realiach niż kiedyś, że nie są skłonni oddawać swych głosów tym, którzy po prostu mają mało do powiedzenia, operują obietnicami nie do spełnienia, koncepcjami rozmijającymi się ze stanem wiedzy i światowymi tendencjami rozwojowymi.
Prawybory w Nysie zasygnalizowały szansę ukształtowania się w Polsce sceny politycznej zbliżonej do Europy Zachodniej. To silna socjaldemokracja, której piszący te słowa nie kocha, ale która jest rzeczywistością. To chadecja - w Polsce jeszcze słaba, cierpiąca na ciągoty zarówno klerykalne, jak i socjalistyczno-związkowe i z trudem szukająca swej drogi. To wreszcie nurt nowoczesny, mający swoje źródła w ordoliberalizmie, w koncepcjach uporządkowanej, ale wolnej, społecznej gospodarki rynkowej.
Odczułem jako osobistą satysfakcję to, że w stosunkowo małym, prowincjonalnym mieście, jakim jest Nysa, aż 16 proc. głosów uzyskał kandydat nie obiecujący manny z nieba, nie posługujący się tanimi chwytami, nie uwłaczający niczyjej godności. To naprawdę autentyczne zwycięstwo edukacji i zdrowego rozsądku. To dowód, że ludzie w Polsce coraz więcej czytają, słuchają i myślą. To sukces sam w sobie, niezależnie od tego, jak ukształtują się proporcje głosów oddanych na trzech najpoważniejszych kandydatów.
Oczywiście przy okazji można się pokusić o naszkicowanie preferencji i oczekiwań wyborców Aleksandra Kwaśniewskiego, Mariana Krzaklewskiego i Andrzeja Olechowskiego. Pierwszych określiłbym jako konserwatystów nie mających jednak nic wspólnego z konserwatystami brytyjskimi. To konserwatyzm raczej nostalgiczny. To w swej masie zwolennicy państwa opiekuńczego, gwarancji socjalnych i tzw. gospodarki mieszanej z dużym udziałem skompromitowanego sektora państwowego. Zwolennicy Mariana Krzaklewskiego chcieliby gospodarki rynkowej i kapitalizmu w sklepach i socjalizmu w pracy, wszystkiego oczywiście z błogosławieństwem Bożym. Obawiam się, że nurt ten będzie miał jeszcze dużo kłopotów z autoidentyfikacją, z rozpoznaniem swej tożsamości. Musi się to przekładać na niekonsekwencje w programach i w polityce gospodarczej.
Zwolennicy Andrzeja Olechowskiego to ludzie, którzy wiedzą, że trzeba się dobrze uczyć, ciężko pracować i mądrze inwestować - nie licząc na taryfy ulgowe. Intuicyjnie wyczuwam, że to ludzie, którym jednakowo blisko do chadecji w stylu zachodnioeuropejskim, jak i do wolnych demokratów, liberałów (nie mieszać z libertynami, o czym trzeba ciągle przypominać). Zwolennicy Olechowskiego to ci, którzy wiedzą, że drogą do sukcesu nie jest skracanie czasu pracy, którzy wiedzą, że z naszą niską stopą inwestycji nikogo nie dogonimy, że jedynym rozwiązaniem jest otwarcie kraju, a nie izolowanie się od świata, odpowiedź na wyzwania współczesności, a nie chowanie głowy w piasek.
W niedzielę 8 października 2000 r. okaże się, na ile mój optymistyczny osąd polskiego elektoratu był uzasadniony.
Po dziesięciu latach prawybory w Nysie nastroiły mnie bardziej optymistycznie. Dowiodły, że elektorat polski dojrzewa, że ludzie orientują się już nieporównanie lepiej w realiach niż kiedyś, że nie są skłonni oddawać swych głosów tym, którzy po prostu mają mało do powiedzenia, operują obietnicami nie do spełnienia, koncepcjami rozmijającymi się ze stanem wiedzy i światowymi tendencjami rozwojowymi.
Prawybory w Nysie zasygnalizowały szansę ukształtowania się w Polsce sceny politycznej zbliżonej do Europy Zachodniej. To silna socjaldemokracja, której piszący te słowa nie kocha, ale która jest rzeczywistością. To chadecja - w Polsce jeszcze słaba, cierpiąca na ciągoty zarówno klerykalne, jak i socjalistyczno-związkowe i z trudem szukająca swej drogi. To wreszcie nurt nowoczesny, mający swoje źródła w ordoliberalizmie, w koncepcjach uporządkowanej, ale wolnej, społecznej gospodarki rynkowej.
Odczułem jako osobistą satysfakcję to, że w stosunkowo małym, prowincjonalnym mieście, jakim jest Nysa, aż 16 proc. głosów uzyskał kandydat nie obiecujący manny z nieba, nie posługujący się tanimi chwytami, nie uwłaczający niczyjej godności. To naprawdę autentyczne zwycięstwo edukacji i zdrowego rozsądku. To dowód, że ludzie w Polsce coraz więcej czytają, słuchają i myślą. To sukces sam w sobie, niezależnie od tego, jak ukształtują się proporcje głosów oddanych na trzech najpoważniejszych kandydatów.
Oczywiście przy okazji można się pokusić o naszkicowanie preferencji i oczekiwań wyborców Aleksandra Kwaśniewskiego, Mariana Krzaklewskiego i Andrzeja Olechowskiego. Pierwszych określiłbym jako konserwatystów nie mających jednak nic wspólnego z konserwatystami brytyjskimi. To konserwatyzm raczej nostalgiczny. To w swej masie zwolennicy państwa opiekuńczego, gwarancji socjalnych i tzw. gospodarki mieszanej z dużym udziałem skompromitowanego sektora państwowego. Zwolennicy Mariana Krzaklewskiego chcieliby gospodarki rynkowej i kapitalizmu w sklepach i socjalizmu w pracy, wszystkiego oczywiście z błogosławieństwem Bożym. Obawiam się, że nurt ten będzie miał jeszcze dużo kłopotów z autoidentyfikacją, z rozpoznaniem swej tożsamości. Musi się to przekładać na niekonsekwencje w programach i w polityce gospodarczej.
Zwolennicy Andrzeja Olechowskiego to ludzie, którzy wiedzą, że trzeba się dobrze uczyć, ciężko pracować i mądrze inwestować - nie licząc na taryfy ulgowe. Intuicyjnie wyczuwam, że to ludzie, którym jednakowo blisko do chadecji w stylu zachodnioeuropejskim, jak i do wolnych demokratów, liberałów (nie mieszać z libertynami, o czym trzeba ciągle przypominać). Zwolennicy Olechowskiego to ci, którzy wiedzą, że drogą do sukcesu nie jest skracanie czasu pracy, którzy wiedzą, że z naszą niską stopą inwestycji nikogo nie dogonimy, że jedynym rozwiązaniem jest otwarcie kraju, a nie izolowanie się od świata, odpowiedź na wyzwania współczesności, a nie chowanie głowy w piasek.
W niedzielę 8 października 2000 r. okaże się, na ile mój optymistyczny osąd polskiego elektoratu był uzasadniony.
Więcej możesz przeczytać w 41/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.