Walka o uratowanie stacji Mir to w istocie obrona mitu o potędze Rosji
Znana piosenka z czasów Związku Radzieckiego głosiła z dumą: "Budujemy rakiety, bez trudu zmieniamy Jeniseju bieg, a także w trudnej sztuce baletu najlepsi jesteśmy na planecie tej". - Z tego pozostał co najwyżej balet - mówi Siergiej Putiłow, dziennikarz "Moskowskich Nowosti". Kosmonautyka, niegdyś największa chluba Związku Radzieckiego, to dziś jedynie smętne wspomnienie wielkich sukcesów. Ostatnim, choć mocno nadwerężonym symbolem wspaniałych dni radzieckich badań kosmicznych, jest stacja Mir, ale i jej dni są już policzone. 3 października rada konstruktorów Korporacji Rakietowo-Kosmicznej Energia postanowiła, że po prawie czternastu latach krążenia po orbicie Mir musi zostać zatopiony. Korporacja przedłoży swoją propozycję Rosyjskiej Agencji Awio-Kosmicznej (RAAK) - odpowiednikowi amerykańskiej NASA. Ta z kolei przedstawi opinię rządowi, który podejmie ostateczną decyzję. Nie jest tajemnicą, że gabinet - a konkretnie wicepremier Ilia Kliebanow - wolałby posłać stację na dno oceanu. Powodem jak zwykle są pieniądze. W latach 80. stacja orbitalna była marzeniem wszystkich zajmujących się kosmonautyką. Rosjanie i Amerykanie od lat ścigali się o prymat w tej dziedzinie. Wreszcie w lutym 1986 r. Związek Radziecki odniósł sukces, umieszczając na orbicie Mir. Było to zwycięstwo nie tylko propagandowe. Naprawdę otwierało nowe możliwości badania kosmosu, konstruktorzy mogli być więc dumni. Pracę stacji zaplanowano na cztery do sześciu lat. Niedługo minie ich czternaście, a Mir nadal krąży wokół Ziemi (trasę tę pokonał ponad 70 tys. razy). Był miejscem pracy dla przeszło stu astronautów. Najdłużej na pokładzie przebywał lekarz Walerij Poliakow. W czasie jego pobytu w przestworzach przestał istnieć Związek Radziecki, a kosmodrom Bajkonur znalazł się na terytorium Kazachstanu. Kiedy okazało się, że Mir jest jednak rosyjski, Poliakowa ściągnięto do domu. Od tego czasu zaczęto się zastanawiać, czy nie czas zakończyć misję Mira. Powody tego najdosadniej określił były kosmonauta, który na stacji przebywał prawie rok, Musa Manarow: "Wyobraź sobie nie remontowany przez ponad trzynaście lat pokój w trzygwiazdkowym hotelu. Przewinęła się przez niego ponad setka ludzi. Jeszcze dziesięć lat temu właściciel dawał gwarancję na wszystkie urządzenia. Teraz w każdej chwili z kranu może przestać lecieć woda, zgaśnie światło, a grzejniki zaczną przeciekać. To jest właśnie Mir".
W ostatnim dziesięcioleciu doszło na nim do około tysiąca awarii. Najgorzej było w połowie lat 90. Stacja dwa razy płonęła, na pokład dostały się mikroby. Najgroźniejszy wypadek zdarzył się w 1997 r., kiedy statek towarowy Progress uderzył w jeden z modułów Mira. Powstała dziura, przez którą zaczęło się ulatniać powietrze. Życie trzyosobowej załogi zawisło na włosku. Na szczęście udało się odłączyć uszkodzony moduł od reszty stacji. Po serii nieszczęść rosyjski rząd po raz pierwszy zaczął rozważać możliwość zniszczenia Mira. Dodatkowym argumentem, przemawiającym za likwidacją, było rozpoczęcie budowy Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. W skład korporacji szesnastu państw weszły między innymi Stany Zjednoczone, Japonia i Rosja. Moskwa stanęła przed dylematem: uczestniczyć w supernowoczesnym projekcie czy dawać pieniądze na przestarzały Mir, którego utrzymanie rocznie kosztuje aż 200 mln USD. Decyzji jeszcze nie podjęto. Rosja zalega z płatnościami na MKS, więc jej budowa wciąż się opóźnia i nie wiadomo, czy zgodnie z planem uda się przeprowadzić w listopadzie pierwszy lot załogowy. Ale pieniędzy na Mir także nie ma, więc już rok temu władze postanowiły, że jego miejsce jest na dnie oceanu. Zatopienie miało się odbyć we wrześniu. Szybko powstała koalicja obrońców stacji - od kosmonautów, parlamentarzystów i wojskowych po studentów oraz nauczycieli. "Cała Rosja walczy o Mir" - pisały gazety. Padały argumenty na pozór racjonalne, jak choćby stwierdzenie lidera komunistów Giennadija Ziuganowa: "Jeśli zabraknie Mira, 140 tys. osób straci pracę". Nie jest do końca jasne, skąd wzięła się ta cyfra, ale wygląda na to, że górę wzięły względy emocjonalne. Dla wielu Rosjan stacja jest ostatnim symbolem utraconej wielkości kraju.
Drugi człowiek w kosmosie, bardzo w Rosji popularny kosmonauta Herman Titow, zakłada społeczny fundusz ratowania Mira. Trwa ogólnonarodowa akcja zbierania pieniędzy. Rezultat jest jednak mizerny (zgromadzono zaledwie 100 tys. USD), ale efekt propagandowy - wyraźny. Rząd ugiął się pod "brzemieniem historii". Sam Putin po rozmowie z byłymi kosmonautami w Gwiezdnym Miasteczku powiedział, że stacja nadal ma ogromne niewykorzystane możliwości. Dlatego powinna dla dobra ludzkości krążyć po orbicie. Rząd postawił jeden warunek: musi na siebie zarobić, budżet nie da jej nawet rubla.
Natychmiast zaktywizowała się firma Mir-Corp, powołana w celu szukania pieniędzy na rozwój rosyjskiej kosmonautyki. Korporacja to nieco dziwna, bo zarejestrowana w Holandii, z większościowym kapitałem RAAK, ale również z wkładem tajemniczych biznesmenów amerykańskich. Pierwszym sensacyjnym projektem Mir-Corp było zorganizowanie komercyjnych lotów dla miliarderów z całego świata. Mir miał być luksusowym hotelem dla ekscentryków z dużymi pieniędzmi. Pierwszy miał lecieć 51-letni mieszkaniec Wielkiej Brytanii, Peter Lewelen, właściciel firmy utylizującej odpady. Anglik zaproponował za dziesięciodniowy lot aż 100 mln USD, czyli tyle, ile kosztuje półroczne utrzymanie stacji. Szefowie korporacji Energia popadli w zachwyt, a Lewelen przedstawiany był jako zbawca rosyjskiej kosmonautyki. W ekspresowym tempie przeszedł przygotowania w Gwiezdnym Miasteczku. I kiedy się wydawało, że - jak pisały gazety - "król śmieci ocali Mir", on zniknął. Stało się jasne, że był zwyczajnym hochsztaplerem, który nie zainwestuje w stację nawet dolara, ponieważ ma jedynie długi.
Co jakiś czas pojawiały się w prasie informacje, że kolejny ekscentryczny milioner zapragnął spędzić wakacje w kosmosie. Ostatnim jest Denis Tito - Amerykanin, który podobno wciąż przebywa w Rosji i przygotowuje się do lotu. Jego oferta jest jednak o wiele skromniejsza - zamierza zapłacić 20 mln USD.
Na pomysł nakręcenia pierwszego filmu w kosmosie wpadł podobno Rosjanin Jurij Kara. Producentami mieli być amerykańscy i australijscy biznesmeni. Według pomysłodawcy, miała to być historia kosmonauty, który nie chce opuścić starej stacji orbitalnej i umiera razem z nią. Scenariusz dość banalny. Główną atrakcją miały być jednak zdjęcia wewnątrz Mira. Aktor i operator przechodzili wszechstronne treningi, ale znowu sponsorzy zniknęli, kiedy zaczęto rozmawiać o pieniądzach.
Działalność firmy Mir-Corp nie przyniosła dotychczas efektów. Rosyjskie władze będą więc próbowały po raz drugi pozbyć się niepotrzebnej i drogiej stacji. Jest bardzo prawdopodobne, że odpowiedzią na to będzie uaktywnienie się Komitetu Obrony Mira, listy protestacyjne i dalsza kampania w mediach. Wydaje się jednak, że tym razem jego los jest przesądzony. Kolegów Putina można posądzać o wiele rzeczy, ale na pewno nie o brak pragmatyzmu. A kosmos to dziedzina, na której się dzisiaj zarabia. Tylko w ubiegłym roku dochody światowego przemysłu kosmicznego wyniosły 90 mld USD. Z tego 620 mln USD otrzymała Rosyjska Agencja Awio-Kosmiczna. To niewiele jak na kraj o tak dużych ambicjach.
Nakłady na projekty związane z badaniami maleją. Do połowy lat 90. rosyjskie działania w tej sferze finansowali w dużej mierze Amerykanie. Płacili za loty swoich kosmonautów na Mir, przy ich pomocy budowano dwa rosyjskie elementy MKS - Zaria i Zwiezda, które już są na orbicie. Oczywiście korzystali na takiej możliwości prowadzenia badań. Ale w końcu wyszło na jaw, że na moduł Zwiezda Rosjanie nie dali ani rubla. Najbardziej dochodowym interesem w kosmosie jest wynoszenie na orbitę satelitów telekomunikacyjnych, do czego potrzebne są kosmodromy, a Rosjanie i z tym mają problemy. Słynny Bajkonur należy do Kazachstanu. Moskwa jedynie dzierżawi go na piętnaście lat. Po katastrofie rakiety Proton K Kazachowie wymusili ograniczenie dalszych startów. Głównym kosmodromem stał się więc położony na północy Plesieck, który z kolei nie ma oprzyrządowania potrzebnego do startu dużych rakiet transportowych. Pieniądze, jakie mogłyby być przeznaczone na rozbudowę Plesiecka, trafiają na Mir. I koło się zamyka. Pytanie o los Mira to pośrednio pytanie o to, w którą stronę powinna zmierzać rosyjska polityka, jak powinno wyglądać to państwo. Zwolennicy pozostawienia stacji na orbicie karmią się mitem. Chcą wierzyć, że Rosja nadal jest mocarstwem, zdolnym - przynajmniej w niektórych dziedzinach - ścigać się z Ameryką. Przeciwnicy zdają sobie sprawę z tego, że sytuacja się zmieniła, a obrona iluzji okazuje się tyleż bezsensowna, co kosztowna.
W ostatnim dziesięcioleciu doszło na nim do około tysiąca awarii. Najgorzej było w połowie lat 90. Stacja dwa razy płonęła, na pokład dostały się mikroby. Najgroźniejszy wypadek zdarzył się w 1997 r., kiedy statek towarowy Progress uderzył w jeden z modułów Mira. Powstała dziura, przez którą zaczęło się ulatniać powietrze. Życie trzyosobowej załogi zawisło na włosku. Na szczęście udało się odłączyć uszkodzony moduł od reszty stacji. Po serii nieszczęść rosyjski rząd po raz pierwszy zaczął rozważać możliwość zniszczenia Mira. Dodatkowym argumentem, przemawiającym za likwidacją, było rozpoczęcie budowy Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. W skład korporacji szesnastu państw weszły między innymi Stany Zjednoczone, Japonia i Rosja. Moskwa stanęła przed dylematem: uczestniczyć w supernowoczesnym projekcie czy dawać pieniądze na przestarzały Mir, którego utrzymanie rocznie kosztuje aż 200 mln USD. Decyzji jeszcze nie podjęto. Rosja zalega z płatnościami na MKS, więc jej budowa wciąż się opóźnia i nie wiadomo, czy zgodnie z planem uda się przeprowadzić w listopadzie pierwszy lot załogowy. Ale pieniędzy na Mir także nie ma, więc już rok temu władze postanowiły, że jego miejsce jest na dnie oceanu. Zatopienie miało się odbyć we wrześniu. Szybko powstała koalicja obrońców stacji - od kosmonautów, parlamentarzystów i wojskowych po studentów oraz nauczycieli. "Cała Rosja walczy o Mir" - pisały gazety. Padały argumenty na pozór racjonalne, jak choćby stwierdzenie lidera komunistów Giennadija Ziuganowa: "Jeśli zabraknie Mira, 140 tys. osób straci pracę". Nie jest do końca jasne, skąd wzięła się ta cyfra, ale wygląda na to, że górę wzięły względy emocjonalne. Dla wielu Rosjan stacja jest ostatnim symbolem utraconej wielkości kraju.
Drugi człowiek w kosmosie, bardzo w Rosji popularny kosmonauta Herman Titow, zakłada społeczny fundusz ratowania Mira. Trwa ogólnonarodowa akcja zbierania pieniędzy. Rezultat jest jednak mizerny (zgromadzono zaledwie 100 tys. USD), ale efekt propagandowy - wyraźny. Rząd ugiął się pod "brzemieniem historii". Sam Putin po rozmowie z byłymi kosmonautami w Gwiezdnym Miasteczku powiedział, że stacja nadal ma ogromne niewykorzystane możliwości. Dlatego powinna dla dobra ludzkości krążyć po orbicie. Rząd postawił jeden warunek: musi na siebie zarobić, budżet nie da jej nawet rubla.
Natychmiast zaktywizowała się firma Mir-Corp, powołana w celu szukania pieniędzy na rozwój rosyjskiej kosmonautyki. Korporacja to nieco dziwna, bo zarejestrowana w Holandii, z większościowym kapitałem RAAK, ale również z wkładem tajemniczych biznesmenów amerykańskich. Pierwszym sensacyjnym projektem Mir-Corp było zorganizowanie komercyjnych lotów dla miliarderów z całego świata. Mir miał być luksusowym hotelem dla ekscentryków z dużymi pieniędzmi. Pierwszy miał lecieć 51-letni mieszkaniec Wielkiej Brytanii, Peter Lewelen, właściciel firmy utylizującej odpady. Anglik zaproponował za dziesięciodniowy lot aż 100 mln USD, czyli tyle, ile kosztuje półroczne utrzymanie stacji. Szefowie korporacji Energia popadli w zachwyt, a Lewelen przedstawiany był jako zbawca rosyjskiej kosmonautyki. W ekspresowym tempie przeszedł przygotowania w Gwiezdnym Miasteczku. I kiedy się wydawało, że - jak pisały gazety - "król śmieci ocali Mir", on zniknął. Stało się jasne, że był zwyczajnym hochsztaplerem, który nie zainwestuje w stację nawet dolara, ponieważ ma jedynie długi.
Co jakiś czas pojawiały się w prasie informacje, że kolejny ekscentryczny milioner zapragnął spędzić wakacje w kosmosie. Ostatnim jest Denis Tito - Amerykanin, który podobno wciąż przebywa w Rosji i przygotowuje się do lotu. Jego oferta jest jednak o wiele skromniejsza - zamierza zapłacić 20 mln USD.
Na pomysł nakręcenia pierwszego filmu w kosmosie wpadł podobno Rosjanin Jurij Kara. Producentami mieli być amerykańscy i australijscy biznesmeni. Według pomysłodawcy, miała to być historia kosmonauty, który nie chce opuścić starej stacji orbitalnej i umiera razem z nią. Scenariusz dość banalny. Główną atrakcją miały być jednak zdjęcia wewnątrz Mira. Aktor i operator przechodzili wszechstronne treningi, ale znowu sponsorzy zniknęli, kiedy zaczęto rozmawiać o pieniądzach.
Działalność firmy Mir-Corp nie przyniosła dotychczas efektów. Rosyjskie władze będą więc próbowały po raz drugi pozbyć się niepotrzebnej i drogiej stacji. Jest bardzo prawdopodobne, że odpowiedzią na to będzie uaktywnienie się Komitetu Obrony Mira, listy protestacyjne i dalsza kampania w mediach. Wydaje się jednak, że tym razem jego los jest przesądzony. Kolegów Putina można posądzać o wiele rzeczy, ale na pewno nie o brak pragmatyzmu. A kosmos to dziedzina, na której się dzisiaj zarabia. Tylko w ubiegłym roku dochody światowego przemysłu kosmicznego wyniosły 90 mld USD. Z tego 620 mln USD otrzymała Rosyjska Agencja Awio-Kosmiczna. To niewiele jak na kraj o tak dużych ambicjach.
Nakłady na projekty związane z badaniami maleją. Do połowy lat 90. rosyjskie działania w tej sferze finansowali w dużej mierze Amerykanie. Płacili za loty swoich kosmonautów na Mir, przy ich pomocy budowano dwa rosyjskie elementy MKS - Zaria i Zwiezda, które już są na orbicie. Oczywiście korzystali na takiej możliwości prowadzenia badań. Ale w końcu wyszło na jaw, że na moduł Zwiezda Rosjanie nie dali ani rubla. Najbardziej dochodowym interesem w kosmosie jest wynoszenie na orbitę satelitów telekomunikacyjnych, do czego potrzebne są kosmodromy, a Rosjanie i z tym mają problemy. Słynny Bajkonur należy do Kazachstanu. Moskwa jedynie dzierżawi go na piętnaście lat. Po katastrofie rakiety Proton K Kazachowie wymusili ograniczenie dalszych startów. Głównym kosmodromem stał się więc położony na północy Plesieck, który z kolei nie ma oprzyrządowania potrzebnego do startu dużych rakiet transportowych. Pieniądze, jakie mogłyby być przeznaczone na rozbudowę Plesiecka, trafiają na Mir. I koło się zamyka. Pytanie o los Mira to pośrednio pytanie o to, w którą stronę powinna zmierzać rosyjska polityka, jak powinno wyglądać to państwo. Zwolennicy pozostawienia stacji na orbicie karmią się mitem. Chcą wierzyć, że Rosja nadal jest mocarstwem, zdolnym - przynajmniej w niektórych dziedzinach - ścigać się z Ameryką. Przeciwnicy zdają sobie sprawę z tego, że sytuacja się zmieniła, a obrona iluzji okazuje się tyleż bezsensowna, co kosztowna.
Więcej możesz przeczytać w 43/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.