"Wprost": - Z polskiej giełdy wypłynęło ostatnio kilkanaście miliardów złotych. Nie nasuwa to panu analogii ze szczurami uciekającymi z tonącego okrętu?
Bogusław Grabowski: - Spółki notowane na GPW zdekapitalizowały się co prawda o 50 mld zł, lecz rzeczywisty odpływ kapitału jest znacznie mniejszy. Nieważne, jaka to jest kwota. Ważne, co zniechęca do inwestowania w polskie papiery wartościowe. Jest to więc na przykład spadek cen na giełdach amerykańskich, który zatrząsł wszystkimi parkietami świata, ale także sprawy wewnętrzne, przede wszystkim ryzyko ekonomiczne spotęgowane zawirowaniami politycznymi. Kapitał zagraniczny jest bardzo czuły na to, co się dzieje na rynkach wschodzących, do jakich zalicza się nasz kraj i w razie jakiejkolwiek niepewności przesuwa się w inne, bezpieczniejsze obszary.
- Wysoka inflacja i wysoki deficyt na rachunku obrotów bieżących, spadające wpływy z VAT i akcyzy, rosnące bezrobocie i słabnący złoty, bessa na giełdzie, spadek produkcji - to nie są, według pana, symptomy narastającego poważnego kryzysu gospodarczego?
- Ale jednocześnie w 2000 r. odnotowujemy najwyższe wpływy z prywatyzacji, bo około 20 mld zł, oraz największy napływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Deficyt w obrotach bieżących jest, owszem, duży, ale od kilku miesięcy zaczął się zmniejszać. Od 1995 r. polska gospodarka była na swoistym "haju", to znaczy jej wzrost był sztucznie stymulowany nadmiernym popytem wewnętrznym, który w jakimś sensie zastępował podażowe czynniki wzrostu. Nie mogło to trwać wiecznie. Późno, bo późno, ale wreszcie zaczęliśmy zmniejszać deficyt sektora finansów publicznych, a także nadmierną konsumpcję. Trzeba było również ograniczyć popyt inwestycyjny, co zmniejszyło dynamikę wzrostu PKB. To przyczyniło się do wzrostu bezrobocia. Ono zresztą wzrośnie jeszcze bardziej, nawet do 18 proc. A przecież to jeszcze nie koniec spadku dynamiki wzrostu gospodarczego.
- Wiele wskazuje na to, że na tzw. krzywej Laffera osiągnęliśmy już punkt krytyczny, czyli że dalszy wzrost obciążeń fiskalnych spowoduje zmniejszenie wpływów do budżetu.
- Krzywa Laffera jest teoretyczną konstrukcją ekonomiczną i nikt nie jest w stanie wskazać praktycznie, w jakim jej punkcie znajduje się konkretna gospodarka. Nie jestem przekonany, że Polska już pokonała jej punkt krytyczny; będzie to można stwierdzić dopiero po pewnym czasie.
- Ale zgodzimy się chyba, że poziom obciążeń fiskalnych jest bardzo wysoki.
- Podatek dochodowy w Polsce stale spada. Firmy już płacą go w wysokości 28 proc., a nie 40 proc., jak było kilka lat temu. Za trzy lata spadnie on do 22 proc. Zdecydowana większość osób fizycznych oddaje fiskusowi z tego tytułu tylko 16 proc. swoich dochodów.
- To jednak nie koniec rozliczeń z fiskusem. Są jeszcze stale wzrastające podatki VAT i akcyza.
- Te podatki nie powodują spadku opłacalności produkcji, a tylko ograniczają sprzedaż.
- Ależ to prowadzi do tego samego - pogorszenia sytuacji przedsiębiorstw, które mniej sprzedają.
- Państwo nie musi chronić segmentów produkcji alkoholu i papierosów, które są najbardziej obciążone podatkiem akcyzowym.
- Ale akcyzą objęte są również na przykład paliwa i samochody.
- Wcześniej krytykowaliście panowie na przykład powiększanie się deficytu obrotów bieżących. A przecież to nadmierny popyt, w tym na samochody, w stosunku do podaży krajowej jest głównym powodem narastania dysproporcji makroekonomicznych. Aby doprowadzić do dalszego wzrostu gospodarczego, wpierw musimy osiągnąć równowagę makroekonomiczną. Najpierw równowaga, a potem wzrost!
- Czy możliwe jest porozumienie w sprawach gospodarczych rządzących z opozycją w sytuacji, gdy na przykład SLD "skłonny jest zaryzykować wyższy deficyt budżetowy", a więc chce gasić pożar benzyną?
- Mam co do tego duże obawy. Nie chodzi tu tylko o wypowiedź Wiesława Kaczmarka, lecz i o poprzedzające ją podobnie brzmiące oświadczenia Leszka Millera o potrzebie zastosowania w Polsce kryteriów z Maastricht, które dopuszczają znacznie bardziej liberalne niż u nas wskaźniki ekonomiczne, w tym większy deficyt budżetowy i możliwość większego obciążenia gospodarki długami. Chciałbym jednak przypomnieć, że ustalenia z Maastricht dotyczą jedynie bogatych krajów pretendujących do eurolandu. My natomiast jesteśmy zobowiązani do przestrzegania kryteriów z Kopenhagi, ustalonych dla pretendentów do Unii Europejskiej. Gdy już znajdziemy się w tym gronie, zostaniemy objęci nowymi kryteriami, znacznie ostrzejszymi od ustaleń z Maastricht. Należy również uświadomić liderom opozycji, że w Polsce trzyprocentowy deficyt budżetowy daje takie same skutki inflacyjne, jak na przykład dziewięcioprocentowy w Niemczech. Zwiększanie deficytu budżetu budżetowego prowadziłoby nieuchronnie do katastrofy.
- Co dziś najbardziej zagraża gospodarce?
- Stoimy przed zagrożeniami, których nie wolno jednak nazywać kryzysem finansowym ani walutowym. Z kryzysem finansowym mamy do czynienia wówczas, gdy niemożliwy do zaspokojenia wzrost popytu na waluty wymienialne doprowadza do upadku systemu zobowiązania kursowego banku centralnego. Innym objawem kryzysu walutowego jest taki poziom deprecjacji waluty, który powoduje niewypłacalność dłużników: przedsiębiorstw, osób fizycznych, sektora bankowego i państwa, a sytuację może opanować tylko ingerencja z zewnątrz, na przykład z MFW. W Polsce nie mamy do czynienia z żadną z takich sytuacji. Mówmy raczej o możliwych konsekwencjach rosnącej nierównowagi gospodarczej. Silną reakcję rynków finansowych może na przykład wywołać każda populistyczna decyzja parlamentu lub rządu, informacje o większym od oczekiwanego deficycie obrotów bieżących czy też nierozsądne wypowiedzi niektórych polityków. Każda z takich informacji doprowadza przede wszystkim do przyspieszenia deprecjacji złotego. Jej skutki są natomiast podobne do konsekwencji występujących podczas kryzysu. Rozsądni obserwatorzy naszej gospodarki zdają sobie jednakże sprawę, że od deprecjacji waluty do kryzysu ciągle jest w Polsce bardzo daleko.
- Zahamowanie tempa wzrostu gospodarczego i wzrastające bezrobocie to przecież fakty.
- To niekorzystne zjawiska makroekonomiczne, których jednak nie wolno definiować jako objawów kryzysu finansowego. Z podobnymi kłopotami borykają się gospodarki wszystkich wschodzących rynków. Aby rozwiązać te problemy, w polskiej gospodarce potrzebne są duże zmiany, głównie w polityce fiskalnej, strukturalnej, także na rynku pracy, co powinno zapewnić państwu stabilizację makroekonomiczną i wzrost gospodarczy w dłuższym okresie. Inwestorzy przyglądają się polskiej scenie politycznej i nie mogą dostrzec płynących z niej optymistycznych sygnałów, że takie zmiany mogą nastąpić. Odnotowują natomiast stały wzrost napięcia.
- Nie uważa pan, że ewentualny gospodarczy wstrząs może nieco otrzeźwić polityków, nauczyć pokory "środkowoeuropejskiego tygrysa", a w konsekwencji, w niedalekiej perspektywie, wyjść nam wszystkim na dobre?
- Powiem jedynie, iż podoba mi się znane polskie przysłowie, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. A przysłowia są mądrością narodu. Trzeba pamiętać, że w ostatnich latach mieliśmy do czynienia z nieprawdopodobnie dużym, o wiele większym niż w innych częściach Europy, boomem konsumpcyjnym. Musi on jednak być ograniczony, by została przywrócona równowaga. Ponadto elity polityczne w naszym kraju wciąż unikają podejmowania trudnych, mało popularnych decyzji. W świecie na ogół jest tak, że przesilenia gospodarcze umożliwiają realizację tego, co wcześniej było niemożliwe i uczą przedsiębiorców oraz konsumentów ostrożności i konieczności zabezpieczania się przed ryzykiem. Politykom zaś uświadamiają, że odwlekanie trudnych decyzji sprawia, że potem stają się one jeszcze trudniejsze do podjęcia.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.