Przykładanie narodowych klasyfikacji do muzyki wydaje się pożałowania godne, ale faktem jest, że narodowa motywacja była i pozostaje jedną z sił, które decydują o powstawaniu muzyki, a także o jej wykonywaniu
1. Naiwny ten, kto myśli, że muzyka łagodzi obyczaje. Zamieszanie wokół Konkursu Chopinowskiego sprawia, że początkowo żartobliwe porównanie do wyborów prezydenckich nabiera z każdą turą coraz więcej sensu, tak że na samym końcu zwycięscy finaliści zetkną się na gali ze zwycięskimi finalistami w podobnej - wbrew pozorom - konkurencji.
2. Nie wiem, może zawiniła czysta koincydencja, że konkursy ostatnio idą w parze z wyborami. Właściwie pomysł przedni, czyż konkurs dobrego smaku nie powinien uszlachetniać konkursu demokracji, która - co wiadomo od czasów Greków i de Tocqueville’a - z dobrym smakiem nie ma nic wspólnego? Konserwatyści mieli więc szansę dowieść triumfu zasady elitarnej nad zasadą wolnych wyborów. Tymczasem waśnie i spory między jury a krytykami i publicznością muzyczną bynajmniej nie świadczą na korzyść muzyki. Gorzej, że sąd krytyków znakomicie zgadza się ze zdaniem publiczności. Wykonawstwo Michaeli Ursuleasy prawie każdemu, kto ją słyszał, wydawało się godne finału, jury uważało inaczej i grającą równo, a co najmniej dobrze, skoro pokonywała kolejne etapy, Rumunkę wyrzucono przed ostatnią turą, podczas gdy zdziwiony tolerancją dla swej słabszej formy Kobrin wędrował w górę. Wcale nie uważam, że publiczność zna się na muzyce lepiej niż jury. Rozbieżności były i będą. Problem polega na tym, że muzyka jest dla publiczności, dla niej pisał Chopin i dla niej koncertują artyści. Wprawdzie praca nad utrzymaniem pewnego kanonu chopinowskiego musi do konfliktów prowadzić, jednak zbyt duża rozbieżność gustów podważa istotę całej pracy konkursowej. Trzeba na to uważać.
3. Kiedyś powiedziano by, że to polityka. Dzisiaj ambasadorowie i sekretarze nie decydują o muzyce, ale wygląda na to, że polityka i jej obyczaje zalęgły się w konkursie. Tak, niestety, wygląda, jeśli się przyjrzeć narodowym tabelom. Po dwóch turach - dwoje Chińczyków, jedna Japonka, dwoje Rosjan, po jednym Polaku, Włochu, itd. Szanse przejścia dobrego Azjaty do finału są niewiarygodnie niższe niż szanse reprezentanta Zachodu, choćby był z urodzenia Azjatą. Przykładanie narodowych klasyfikacji do muzyki w ogóle wydaje się pożałowania godne, ale faktem jest, że narodowa motywacja była i pozostaje jedną z sił, które decydują o powstawaniu muzyki, a także o jej wykonywaniu. Kompozytorzy niemieccy, jak Wagner, a później Ryszard Strauss, rozwinęli wręcz odmienną gałąź muzyki operowej w świadomym oporze przeciwko dominacji włoskiej. Konkurencja francusko-niemiecka w muzyce towarzyszyła zbrojnemu sporowi o Alzację i Lotaryngię, a umacniająca swą obecność w Europie Rosja miała za oręż także szkołę narodową z Glinką i Musorgskim. Nawet mające słabo wyrobioną tradycję muzyczną narody, które dobijały się uznania swej odrębności - Polacy, Norwegowie czy Finowie - zgłaszały pretensje narodowe także na polu muzycznym, twórczość Moniuszki, Griega czy Sibeliusa jest dowodem. Skoro tak było w eleganckim wieku dziewiętnastym, nie mogło być inaczej w chamskim wieku dwudziestym. Narodowy socjalizm w muzyce wystąpił przeciwko żydowskim wykonawcom, socjalizm internacjonalistyczny z siedzibą w Moskwie z kolei kładł nacisk na pompatyczną muzykę programową, która opiewała jego osiągnięcia, pozostając głucha na cierpienia milionów, i potępiał pozbawioną programowo treści, a więc propagandowo bezużyteczną, muzykę "abstrakcyjną". Filharmonie zwycięskich sprzymierzonych miały pozostać wolne od dźwięków Wagnera, Orffa i Pfitznera, Straussowi po łagodnej lustracji udało się, mimo że wraz z Pfitznerem umilał swą muzyczką życie na wawelskim dworze gubernatorowi Frankowi. Rozgrzeszenie też dostali, ale musieli na to zasłużyć, kolaboranci tej klasy, co Herbert von Karajan czy Dymitr Szostakowicz. Historia polityczna muzyki polskiej okresu PRL też jest interesująca i zawiła, ale nie szczegóły są tu ważne.
4. O co chodzi w muzyce dzisiaj? Muzyka też stała się mechanizmem awansu pieniężnego. To bardzo ryzykowna inwestycja życiowa, bardziej niż giełda. Podobnie jak kiedyś Żydzi, tak teraz Azjaci poprzez muzykę uzyskują bilet w świat i zaproszenie do salonu. Coraz częściej amerykańskie skrzypaczki i francuskie pianistki mają skośne oczy, a nazwisko Li będzie niedługo wymagać osobnego tomu encyklopedii. Pęd Azjatów na podium światowe wzbudza lęk jury warszawskiego konkursu. Czarnoskóry piłkarz z polskim obywatelstwem jest obrzucany bananami przez polskich kibiców. Nie pomni tego, że mazurki Fou Ts’onga stały się kanonem wykonania tych podobno najbardziej polskich duchem kompozycji Chopina, jurorzy wycinają niemiłosiernie dziesiątki Japończyków, Koreańczyków i Chińczyków, którzy byli na tyle dobrzy, że zakwalifikowali się do udziału w konkursie. I dochodzi do tego, że ktoś z jurorów, jak mi mówią, oświadcza publicznie: "Niestety, grozi nam, że będzie Azjatów jeszcze więcej w przyszłości!". To zdanie mówi wszystko. Kto, komu i czym grozi? Polskim pianistom, że nie są w stanie się przebić? Nie mają talentu, to trudno. Szopen tylko dla Polaków czy Chopin tylko dla białych? Znawca muzyki staje na tym samym poziomie co agresywny i zapluty kibic futbolowy. Zamknij oczy i słuchaj muzyki samej. A przecież było coś niesłychanie pięknego w wykonaniu tych odrzuconych przez jury Azjatów i Azjatek, które operowały nie słyszanym już dawno na krajowych występach cieniowaniem dźwięku, jego precyzją i jasną koncepcją całości dzieła.
5. Globalizacja oznacza, że idea narodowej tożsamości muzyki jest coraz bardziej anachroniczna. Tymczasem warszawski konkurs trwa jak oblężona przez Azjatów na prowincjonalnej czerwonej pustyni twierdza, broniona w poczuciu świętej misji, o której już wszyscy zapomnieli. Nowe stulecie będzie okresem nawiązywania bliższego kontaktu między Chinami a światem Zachodu, do którego należał Chopin, i do którego chcielibyśmy należeć także tutaj w Warszawie. W japońskich książkach już przed laty dyskryminacja japońskich pianistek na konkursie w Warszawie była traktowana jako sztandarowy przykład niesprawiedliwości Zachodu. Nie chciałbym, żeby opowieść ta weszła teraz do ksiąg chińskich. Jeśli nie nauczymy się tolerancji wobec obcych, zostaniemy zlekceważeni. Lepiej będzie, jeśli Warszawa będzie właśnie gościnną bramą Zachodu niż siedzibą prowincjonalnego konkursu bojkotowanego przez skośnooką światową czołówkę. Szopen umarł, niech żyje Szo-Pen!
2. Nie wiem, może zawiniła czysta koincydencja, że konkursy ostatnio idą w parze z wyborami. Właściwie pomysł przedni, czyż konkurs dobrego smaku nie powinien uszlachetniać konkursu demokracji, która - co wiadomo od czasów Greków i de Tocqueville’a - z dobrym smakiem nie ma nic wspólnego? Konserwatyści mieli więc szansę dowieść triumfu zasady elitarnej nad zasadą wolnych wyborów. Tymczasem waśnie i spory między jury a krytykami i publicznością muzyczną bynajmniej nie świadczą na korzyść muzyki. Gorzej, że sąd krytyków znakomicie zgadza się ze zdaniem publiczności. Wykonawstwo Michaeli Ursuleasy prawie każdemu, kto ją słyszał, wydawało się godne finału, jury uważało inaczej i grającą równo, a co najmniej dobrze, skoro pokonywała kolejne etapy, Rumunkę wyrzucono przed ostatnią turą, podczas gdy zdziwiony tolerancją dla swej słabszej formy Kobrin wędrował w górę. Wcale nie uważam, że publiczność zna się na muzyce lepiej niż jury. Rozbieżności były i będą. Problem polega na tym, że muzyka jest dla publiczności, dla niej pisał Chopin i dla niej koncertują artyści. Wprawdzie praca nad utrzymaniem pewnego kanonu chopinowskiego musi do konfliktów prowadzić, jednak zbyt duża rozbieżność gustów podważa istotę całej pracy konkursowej. Trzeba na to uważać.
3. Kiedyś powiedziano by, że to polityka. Dzisiaj ambasadorowie i sekretarze nie decydują o muzyce, ale wygląda na to, że polityka i jej obyczaje zalęgły się w konkursie. Tak, niestety, wygląda, jeśli się przyjrzeć narodowym tabelom. Po dwóch turach - dwoje Chińczyków, jedna Japonka, dwoje Rosjan, po jednym Polaku, Włochu, itd. Szanse przejścia dobrego Azjaty do finału są niewiarygodnie niższe niż szanse reprezentanta Zachodu, choćby był z urodzenia Azjatą. Przykładanie narodowych klasyfikacji do muzyki w ogóle wydaje się pożałowania godne, ale faktem jest, że narodowa motywacja była i pozostaje jedną z sił, które decydują o powstawaniu muzyki, a także o jej wykonywaniu. Kompozytorzy niemieccy, jak Wagner, a później Ryszard Strauss, rozwinęli wręcz odmienną gałąź muzyki operowej w świadomym oporze przeciwko dominacji włoskiej. Konkurencja francusko-niemiecka w muzyce towarzyszyła zbrojnemu sporowi o Alzację i Lotaryngię, a umacniająca swą obecność w Europie Rosja miała za oręż także szkołę narodową z Glinką i Musorgskim. Nawet mające słabo wyrobioną tradycję muzyczną narody, które dobijały się uznania swej odrębności - Polacy, Norwegowie czy Finowie - zgłaszały pretensje narodowe także na polu muzycznym, twórczość Moniuszki, Griega czy Sibeliusa jest dowodem. Skoro tak było w eleganckim wieku dziewiętnastym, nie mogło być inaczej w chamskim wieku dwudziestym. Narodowy socjalizm w muzyce wystąpił przeciwko żydowskim wykonawcom, socjalizm internacjonalistyczny z siedzibą w Moskwie z kolei kładł nacisk na pompatyczną muzykę programową, która opiewała jego osiągnięcia, pozostając głucha na cierpienia milionów, i potępiał pozbawioną programowo treści, a więc propagandowo bezużyteczną, muzykę "abstrakcyjną". Filharmonie zwycięskich sprzymierzonych miały pozostać wolne od dźwięków Wagnera, Orffa i Pfitznera, Straussowi po łagodnej lustracji udało się, mimo że wraz z Pfitznerem umilał swą muzyczką życie na wawelskim dworze gubernatorowi Frankowi. Rozgrzeszenie też dostali, ale musieli na to zasłużyć, kolaboranci tej klasy, co Herbert von Karajan czy Dymitr Szostakowicz. Historia polityczna muzyki polskiej okresu PRL też jest interesująca i zawiła, ale nie szczegóły są tu ważne.
4. O co chodzi w muzyce dzisiaj? Muzyka też stała się mechanizmem awansu pieniężnego. To bardzo ryzykowna inwestycja życiowa, bardziej niż giełda. Podobnie jak kiedyś Żydzi, tak teraz Azjaci poprzez muzykę uzyskują bilet w świat i zaproszenie do salonu. Coraz częściej amerykańskie skrzypaczki i francuskie pianistki mają skośne oczy, a nazwisko Li będzie niedługo wymagać osobnego tomu encyklopedii. Pęd Azjatów na podium światowe wzbudza lęk jury warszawskiego konkursu. Czarnoskóry piłkarz z polskim obywatelstwem jest obrzucany bananami przez polskich kibiców. Nie pomni tego, że mazurki Fou Ts’onga stały się kanonem wykonania tych podobno najbardziej polskich duchem kompozycji Chopina, jurorzy wycinają niemiłosiernie dziesiątki Japończyków, Koreańczyków i Chińczyków, którzy byli na tyle dobrzy, że zakwalifikowali się do udziału w konkursie. I dochodzi do tego, że ktoś z jurorów, jak mi mówią, oświadcza publicznie: "Niestety, grozi nam, że będzie Azjatów jeszcze więcej w przyszłości!". To zdanie mówi wszystko. Kto, komu i czym grozi? Polskim pianistom, że nie są w stanie się przebić? Nie mają talentu, to trudno. Szopen tylko dla Polaków czy Chopin tylko dla białych? Znawca muzyki staje na tym samym poziomie co agresywny i zapluty kibic futbolowy. Zamknij oczy i słuchaj muzyki samej. A przecież było coś niesłychanie pięknego w wykonaniu tych odrzuconych przez jury Azjatów i Azjatek, które operowały nie słyszanym już dawno na krajowych występach cieniowaniem dźwięku, jego precyzją i jasną koncepcją całości dzieła.
5. Globalizacja oznacza, że idea narodowej tożsamości muzyki jest coraz bardziej anachroniczna. Tymczasem warszawski konkurs trwa jak oblężona przez Azjatów na prowincjonalnej czerwonej pustyni twierdza, broniona w poczuciu świętej misji, o której już wszyscy zapomnieli. Nowe stulecie będzie okresem nawiązywania bliższego kontaktu między Chinami a światem Zachodu, do którego należał Chopin, i do którego chcielibyśmy należeć także tutaj w Warszawie. W japońskich książkach już przed laty dyskryminacja japońskich pianistek na konkursie w Warszawie była traktowana jako sztandarowy przykład niesprawiedliwości Zachodu. Nie chciałbym, żeby opowieść ta weszła teraz do ksiąg chińskich. Jeśli nie nauczymy się tolerancji wobec obcych, zostaniemy zlekceważeni. Lepiej będzie, jeśli Warszawa będzie właśnie gościnną bramą Zachodu niż siedzibą prowincjonalnego konkursu bojkotowanego przez skośnooką światową czołówkę. Szopen umarł, niech żyje Szo-Pen!
Więcej możesz przeczytać w 44/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.