Kampania prezydencka Krzaklewskiego przypominała tę, która przyniosła porażkę Lechowi Wałęsie w roku 1995
Pierwsza uwaga nasuwająca się po wyborach prezydenckich jest taka, że wyborcy - spośród kandydatów do dyspozycji - wybrali wedle najmniejszego ryzyka. Większość poparła dotychczasowego prezydenta, wiedząc, czego się po nim spodziewać i aprobując to. Kilka skandalicznych zachowań dotykających osoby i miejsc ważnych dla narodu nie przekreśliło tej oceny, choć dużo Aleksandra Kwaśniewskiego kosztowały.
Z pozostałymi kandydatami wiązało się większe ryzyko. Najmniejsze z Andrzejem Olechowskim. Uformowaniem podobny do prezydenta urzędującego, ale bez kariery w PZPR. Dla tych, którym czerwona legitymacja Kwaśniewskiego przeszkadzała bardziej niż wywiadowcza Olechowskiego, stał się on alternatywą, a inni uznali, że po co wybierać nie sprawdzonego, skoro jest podobny i sprawdzony.
Marian Krzaklewski przegrał, bo wybrał (lub jego sztab - sprawa do rozstrzygnięcia) kampanię samobójczą, łączącą absurd (powszechne uwłaszczenie) z - mówiąc bardzo oględnie - awersją do Kwaśniewskiego. Ona przenikała prawie każde wystąpienie kandydata i prawie każdy wyborczy film. Była nie do zniesienia. Natomiast forsowanie powszechnego uwłaszczenia doprowadziło do ożywiania fobii antyniemieckiej. Kampania Krzaklewskiego przypominała tę, która przyniosła porażkę Lechowi Wałęsie w 1995 r. Sztab AWS-owskiego kandydata rozminął się z nastawieniem społecznym, podobnie jak KPN w roku 1993, gdy jej głównym hasłem było "Żegnaj lewico, wraca Polska". Kalinowski walczył o chłopów z Lepperem i część z nich go poparła. Lech Wałęsa zapłacił jeszcze raz za nieudane pięć lat w pałacu prezydenckim. Zapłacił na własne życzenie, przykro, niepotrzebnie. Pozostałym brak było powagi.
Kwaśniewski, jak sądzę, wygrał głównie z dwu powodów. Po pierwsze dlatego, że w elektoracie istnieje duży blok "Polski przedsierpniowej". Składają się na niego wyborcy, którzy należeli do najszerzej pojętej nomenklatury PRL-owskiej i ci, którzy znaleźli sobie w PRL wygodny sposób na życie i utracili go, nie znajdując często równie dobrego w III RP. Dla nich Kwaśniewski i SLD reprezentują - w zmienionej formie i strojach - kawał ich świata ocalonego z katastrofy, za którym może już nie tęsknią, ale nadal nienawidzą, a nawet boją się tych, którzy przyłożyli rękę do jego upadku. Po drugie, Kwaśniewski wygrał też dlatego, że ludzie chcą "pogody społecznej", klimatu możliwie łagodnego, twarzy rozluźnionych, a nie zaciętych. To jest zrozumiałe i uzasadnione po dziesięciu latach wśród ogromnego zaburzenia społecznego, jakie spowodował upadek komunizmu. Jego skali intelektualnie nie ogarniamy, ale kształtuje ona stany emocjonalne społeczeństwa. Społeczeństwo, a w każdym razie jego wielka część, ma dość życia "w ciekawych czasach". Chce, by władze państwa, rząd i prezydent, skupiły się nad ułatwieniem mu dostępu do możliwości i przyjemności cywilizacji konsumpcyjnej i nie wierzy już, że da się to załatwić cudem - na przykład powszechnym uwłaszczeniem. Chce odpoczynku od krucjat, zimnych domowych wojen, od narzucania mu ideologicznych wymagań, od moralizatorów z twarzą inkwizytora, czasem od moralizatorów w ogóle. Urzędujący prezydent przekonał, że - spośród kandydujących - nikt lepiej niż on nie uosabia potrzeby stabilizacji i pogody. Gdyby sztab Mariana Krzaklewskiego rozumiał tę potrzebę i oparł kampanię nie na mamieniu cudem uwłaszczenia i awersjach, lecz na głównym - bardzo ładnym - haśle wyborczym kandydata "Bezpieczna przyszłość, rodzina na swoim", to sądzę, że wynik byłby znacznie lepszy. Niestety, zagłuszyły je salwy przeciwko Kwaśniewskiemu.
Komentując wynik wyborów, premier powiedział, że demokracja nie zna werdyktów dożywotnich i że powinni o tym pamiętać przede wszystkim wygrani. To prawda. Moment zwycięstwa może być pierwszym krokiem ku przyszłej klęsce. To chwila szczególnej okazji dla diabła. Osiąga on sukces, gdy u zwycięzców zrozumiała radość zamienia się - jak mawiał Lenin - w zawrót głowy od sukcesów, w euforię i ostry atak pychy.
Z pozostałymi kandydatami wiązało się większe ryzyko. Najmniejsze z Andrzejem Olechowskim. Uformowaniem podobny do prezydenta urzędującego, ale bez kariery w PZPR. Dla tych, którym czerwona legitymacja Kwaśniewskiego przeszkadzała bardziej niż wywiadowcza Olechowskiego, stał się on alternatywą, a inni uznali, że po co wybierać nie sprawdzonego, skoro jest podobny i sprawdzony.
Marian Krzaklewski przegrał, bo wybrał (lub jego sztab - sprawa do rozstrzygnięcia) kampanię samobójczą, łączącą absurd (powszechne uwłaszczenie) z - mówiąc bardzo oględnie - awersją do Kwaśniewskiego. Ona przenikała prawie każde wystąpienie kandydata i prawie każdy wyborczy film. Była nie do zniesienia. Natomiast forsowanie powszechnego uwłaszczenia doprowadziło do ożywiania fobii antyniemieckiej. Kampania Krzaklewskiego przypominała tę, która przyniosła porażkę Lechowi Wałęsie w 1995 r. Sztab AWS-owskiego kandydata rozminął się z nastawieniem społecznym, podobnie jak KPN w roku 1993, gdy jej głównym hasłem było "Żegnaj lewico, wraca Polska". Kalinowski walczył o chłopów z Lepperem i część z nich go poparła. Lech Wałęsa zapłacił jeszcze raz za nieudane pięć lat w pałacu prezydenckim. Zapłacił na własne życzenie, przykro, niepotrzebnie. Pozostałym brak było powagi.
Kwaśniewski, jak sądzę, wygrał głównie z dwu powodów. Po pierwsze dlatego, że w elektoracie istnieje duży blok "Polski przedsierpniowej". Składają się na niego wyborcy, którzy należeli do najszerzej pojętej nomenklatury PRL-owskiej i ci, którzy znaleźli sobie w PRL wygodny sposób na życie i utracili go, nie znajdując często równie dobrego w III RP. Dla nich Kwaśniewski i SLD reprezentują - w zmienionej formie i strojach - kawał ich świata ocalonego z katastrofy, za którym może już nie tęsknią, ale nadal nienawidzą, a nawet boją się tych, którzy przyłożyli rękę do jego upadku. Po drugie, Kwaśniewski wygrał też dlatego, że ludzie chcą "pogody społecznej", klimatu możliwie łagodnego, twarzy rozluźnionych, a nie zaciętych. To jest zrozumiałe i uzasadnione po dziesięciu latach wśród ogromnego zaburzenia społecznego, jakie spowodował upadek komunizmu. Jego skali intelektualnie nie ogarniamy, ale kształtuje ona stany emocjonalne społeczeństwa. Społeczeństwo, a w każdym razie jego wielka część, ma dość życia "w ciekawych czasach". Chce, by władze państwa, rząd i prezydent, skupiły się nad ułatwieniem mu dostępu do możliwości i przyjemności cywilizacji konsumpcyjnej i nie wierzy już, że da się to załatwić cudem - na przykład powszechnym uwłaszczeniem. Chce odpoczynku od krucjat, zimnych domowych wojen, od narzucania mu ideologicznych wymagań, od moralizatorów z twarzą inkwizytora, czasem od moralizatorów w ogóle. Urzędujący prezydent przekonał, że - spośród kandydujących - nikt lepiej niż on nie uosabia potrzeby stabilizacji i pogody. Gdyby sztab Mariana Krzaklewskiego rozumiał tę potrzebę i oparł kampanię nie na mamieniu cudem uwłaszczenia i awersjach, lecz na głównym - bardzo ładnym - haśle wyborczym kandydata "Bezpieczna przyszłość, rodzina na swoim", to sądzę, że wynik byłby znacznie lepszy. Niestety, zagłuszyły je salwy przeciwko Kwaśniewskiemu.
Komentując wynik wyborów, premier powiedział, że demokracja nie zna werdyktów dożywotnich i że powinni o tym pamiętać przede wszystkim wygrani. To prawda. Moment zwycięstwa może być pierwszym krokiem ku przyszłej klęsce. To chwila szczególnej okazji dla diabła. Osiąga on sukces, gdy u zwycięzców zrozumiała radość zamienia się - jak mawiał Lenin - w zawrót głowy od sukcesów, w euforię i ostry atak pychy.
Więcej możesz przeczytać w 44/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.