Na przeprowadzkę z Krzemowej Doliny do Budapesztu zdecydowała się pierwsza amerykańska firma programistyczna
Węgry uznane zostały w opublikowanym niedawno raporcie OECD za pierwsze państwo dawnego bloku wschodniego, które zakończyło proces transformacji. W Budapeszcie przyjęto tę cenzurkę z zadowoleniem, choć bez euforii. Węgrzy zdają sobie sprawę, że przekroczenie nakreślonej przez OECD niewidzialnej granicy jest jedynie symboliczne. W praktyce dopiero w zeszłym roku udało się im znów osiągnąć poziom PKB z 1989 r., a wszelkie sygnały o pojawiających się zagrożeniach traktowane są poważnie. Ciągle żywa jest pamięć kryzysu z 1994 r. i bolesnej kuracji zaordynowanej w następnym roku przez ówczesnego ministra finansów Lajosa Bokrosa. Właśnie dlatego podane na początku października informacje o niespodziewanym wzroście inflacji do 10,4 proc. odebrano jak sygnał alarmowy.
Jako państwo o stosunkowo niewielkim rynku wewnętrznym (a przy tym wyjątkowo ubogie w surowce), Węgry od dawna zmuszone były do rozwijania kontaktów ekonomicznych z zagranicą. Motorem napędowym gospodarki stał się eksport (w tym roku wzrośnie aż o 18-20 proc.), który jest źródłem 38 proc. PKB. W latach 90. kraj ten (zajmujący 28. pozycję w rankingu najbardziej konkurencyjnych gospodarek świata) zyskał także opinię wyjątkowo atrakcyjnego dla zagranicznych przedsiębiorców. Świadczy o tym napływ kapitału inwestycyjnego, o rekordowej w naszym regionie wysokości 1800 dolarów na mieszkańca.
Magnesem przyciągającym inwestorów i czynnikiem rozwoju eksportu była tania siła robocza, ale w latach 90. koszt pracy znacząco wzrósł. Ze średnim zarobkiem w przemyśle, stanowiącym równowartość 350 dolarów, Węgry przestają być konkurencją dla znacznie tańszych państw azjatyckich. Pierwszym poważnym ostrzeżeniem była decyzja niemieckiego koncernu Mannesmann, który w tym roku zamknął jedną ze swoich węgierskich fabryk. Zwolniono 1100 pracowników i produkcję przeniesiono do Chin. W prasie pojawiły się alarmistyczne komentarze, że Budapeszt pada ofiarą globalizacji. Csaba Kilian, dyrektor działu zagranicznego w agencji promocji inwestycji ITDH, uważa, że na razie nie ma powodu do paniki, ale nadchodzi czas, by zainteresować Węgrami firmy high-tech, nastawione na działalność wymagającą wyższej kultury technicznej i lepiej wykształconych kadr. W Niemczech i Stanach Zjednoczonych nie można znaleźć taniej siły roboczej, a mimo to państwa te przyciągają więcej inwestycji bezpośrednich niż jakikolwiek wschodzący rynek.
Promocja lokowania kapitału w przemysł elektroniczny i informatyczny już zaczęła wydawać owoce. Produkcję komputerowych twardych dysków rozpoczął w dawnych zakładach Videoton w Székesfehérvár koncern IBM; był to jednak głównie montaż importowanych podzespołów. Pierwszym prawdziwym zwiastunem drugiej fali inwestorów jest amerykańska firma programistyczna ScanSoft, która w tym roku zdecydowała się na przeniesienie części produkcji z Krzemowej Doliny do Budapesztu. Plany dużych przedsięwzięć ogłosiły też japońska Shinwa oraz koreański Samsung. Oba koncerny zamierzają uruchomić na Węgrzech produkcję zaawansowanych układów scalonych.
Obecne w tym kraju firmy nowej technologii (zwłaszcza amerykańskie) inwestują również w edukację, gdyż ze względu na plany rozwijania tutaj biznesu zależy im na wykształceniu specjalistów. Koncern IBM wydał do tej pory milion dolarów na projekt "E-academy", realizowany na politechnice budapeszteńskiej. Microsoft prowadzi kursy dla około 700 studentów, a Sun Microsystems zainicjował program szkoleń w mieście Nyiregyháza na wschodzie kraju. To szczególnie cenna inicjatywa, gdyż ten najmniej rozwinięty ekonomicznie region ma kłopoty z przyciągnięciem inwestorów. David Young, przedsiębiorca działający na rynku węgierskim i członek Amerykańskiej Izby Handlowej, uważa, że kraj ten może się stać Irlandią Europy Środkowej. Potrzebne są jednak do tego zdecydowane kroki ze strony rządu. Amerykanie domagają się przede wszystkim, by Budapeszt przystąpił do układu singapurskiego i obniżył cła na produkty zaawansowanej technologii.
Atutem szczególnie często podkreślanym przez agencje zachęcające do inwestowania na Węgrzech jest stabilna sytuacja i perspektywy rozwoju gospodarki (wszystkie liczące się instytuty badań ekonomicznych wróżą w najbliższych dwóch, trzech latach około pięcioprocentowy coroczny wzrost). Nie bez znaczenia jest też przyszłe przystąpienie Węgier do Unii Europejskiej, a raczej zacieśnienie kontaktów ekonomicznych z państwami wspólnoty. Już dziś 85 proc. węgierskiego eksportu trafia na unijny rynek.
Rozmowy toczą się bez większych przeszkód - Budapeszt zdołał zakończyć debatę na temat trzynastu dziedzin negocjacyjnych. Nie oznacza to, że perspektywa przystąpienia do UE przyjmowana jest bezkrytycznie. Wręcz przeciwnie - premier Orbán, krytykujący paternalistyczny ton eurokratów, uznawany jest w Brukseli za enfant terrible Europy Środkowej. Kilkakrotnie mówił o opieszałości procesu akcesyjnego, mówiąc wręcz, że życie istnieje także poza unią. Może istnieje - odpowiadają ekonomiści - ale co to za życie. Prowokacyjne wypowiedzi Orbána są jedynie figurą retoryczną. W istocie Węgry już dziś są związane z gospodarkami państw unii w stopniu nie mniejszym niż Portugalia.
Perspektywa członkostwa w UE kusi także tych inwestorów, których pojawienie się nad Dunajem nie budzi entuzjazmu. Pod koniec września węgierski koncern naftowy MOL oraz największe zakłady chemiczne TVK i BorsodChem z trudem odparły giełdowy atak zarejestrowanej w Irlandii firmy Milford Holding, która zamierzała przejąć 25 proc. udziałów BorsodChem, przedstawiając korzystną ofertę dostarczania surowców z... Ukrainy. Szybko okazało się, że patronem spółki jest rosyjski Gazprom, dla którego kontrola uzależnionego od importu surowców rynku byłaby bardzo kusząca.
Jako państwo o stosunkowo niewielkim rynku wewnętrznym (a przy tym wyjątkowo ubogie w surowce), Węgry od dawna zmuszone były do rozwijania kontaktów ekonomicznych z zagranicą. Motorem napędowym gospodarki stał się eksport (w tym roku wzrośnie aż o 18-20 proc.), który jest źródłem 38 proc. PKB. W latach 90. kraj ten (zajmujący 28. pozycję w rankingu najbardziej konkurencyjnych gospodarek świata) zyskał także opinię wyjątkowo atrakcyjnego dla zagranicznych przedsiębiorców. Świadczy o tym napływ kapitału inwestycyjnego, o rekordowej w naszym regionie wysokości 1800 dolarów na mieszkańca.
Magnesem przyciągającym inwestorów i czynnikiem rozwoju eksportu była tania siła robocza, ale w latach 90. koszt pracy znacząco wzrósł. Ze średnim zarobkiem w przemyśle, stanowiącym równowartość 350 dolarów, Węgry przestają być konkurencją dla znacznie tańszych państw azjatyckich. Pierwszym poważnym ostrzeżeniem była decyzja niemieckiego koncernu Mannesmann, który w tym roku zamknął jedną ze swoich węgierskich fabryk. Zwolniono 1100 pracowników i produkcję przeniesiono do Chin. W prasie pojawiły się alarmistyczne komentarze, że Budapeszt pada ofiarą globalizacji. Csaba Kilian, dyrektor działu zagranicznego w agencji promocji inwestycji ITDH, uważa, że na razie nie ma powodu do paniki, ale nadchodzi czas, by zainteresować Węgrami firmy high-tech, nastawione na działalność wymagającą wyższej kultury technicznej i lepiej wykształconych kadr. W Niemczech i Stanach Zjednoczonych nie można znaleźć taniej siły roboczej, a mimo to państwa te przyciągają więcej inwestycji bezpośrednich niż jakikolwiek wschodzący rynek.
Promocja lokowania kapitału w przemysł elektroniczny i informatyczny już zaczęła wydawać owoce. Produkcję komputerowych twardych dysków rozpoczął w dawnych zakładach Videoton w Székesfehérvár koncern IBM; był to jednak głównie montaż importowanych podzespołów. Pierwszym prawdziwym zwiastunem drugiej fali inwestorów jest amerykańska firma programistyczna ScanSoft, która w tym roku zdecydowała się na przeniesienie części produkcji z Krzemowej Doliny do Budapesztu. Plany dużych przedsięwzięć ogłosiły też japońska Shinwa oraz koreański Samsung. Oba koncerny zamierzają uruchomić na Węgrzech produkcję zaawansowanych układów scalonych.
Obecne w tym kraju firmy nowej technologii (zwłaszcza amerykańskie) inwestują również w edukację, gdyż ze względu na plany rozwijania tutaj biznesu zależy im na wykształceniu specjalistów. Koncern IBM wydał do tej pory milion dolarów na projekt "E-academy", realizowany na politechnice budapeszteńskiej. Microsoft prowadzi kursy dla około 700 studentów, a Sun Microsystems zainicjował program szkoleń w mieście Nyiregyháza na wschodzie kraju. To szczególnie cenna inicjatywa, gdyż ten najmniej rozwinięty ekonomicznie region ma kłopoty z przyciągnięciem inwestorów. David Young, przedsiębiorca działający na rynku węgierskim i członek Amerykańskiej Izby Handlowej, uważa, że kraj ten może się stać Irlandią Europy Środkowej. Potrzebne są jednak do tego zdecydowane kroki ze strony rządu. Amerykanie domagają się przede wszystkim, by Budapeszt przystąpił do układu singapurskiego i obniżył cła na produkty zaawansowanej technologii.
Atutem szczególnie często podkreślanym przez agencje zachęcające do inwestowania na Węgrzech jest stabilna sytuacja i perspektywy rozwoju gospodarki (wszystkie liczące się instytuty badań ekonomicznych wróżą w najbliższych dwóch, trzech latach około pięcioprocentowy coroczny wzrost). Nie bez znaczenia jest też przyszłe przystąpienie Węgier do Unii Europejskiej, a raczej zacieśnienie kontaktów ekonomicznych z państwami wspólnoty. Już dziś 85 proc. węgierskiego eksportu trafia na unijny rynek.
Rozmowy toczą się bez większych przeszkód - Budapeszt zdołał zakończyć debatę na temat trzynastu dziedzin negocjacyjnych. Nie oznacza to, że perspektywa przystąpienia do UE przyjmowana jest bezkrytycznie. Wręcz przeciwnie - premier Orbán, krytykujący paternalistyczny ton eurokratów, uznawany jest w Brukseli za enfant terrible Europy Środkowej. Kilkakrotnie mówił o opieszałości procesu akcesyjnego, mówiąc wręcz, że życie istnieje także poza unią. Może istnieje - odpowiadają ekonomiści - ale co to za życie. Prowokacyjne wypowiedzi Orbána są jedynie figurą retoryczną. W istocie Węgry już dziś są związane z gospodarkami państw unii w stopniu nie mniejszym niż Portugalia.
Perspektywa członkostwa w UE kusi także tych inwestorów, których pojawienie się nad Dunajem nie budzi entuzjazmu. Pod koniec września węgierski koncern naftowy MOL oraz największe zakłady chemiczne TVK i BorsodChem z trudem odparły giełdowy atak zarejestrowanej w Irlandii firmy Milford Holding, która zamierzała przejąć 25 proc. udziałów BorsodChem, przedstawiając korzystną ofertę dostarczania surowców z... Ukrainy. Szybko okazało się, że patronem spółki jest rosyjski Gazprom, dla którego kontrola uzależnionego od importu surowców rynku byłaby bardzo kusząca.
Więcej możesz przeczytać w 44/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.