Skąd się wzięło zacofanie polskiej literatury?
Niemieckim wydawcom nie można zarzucić grzechu zaniechania w upowszechnianiu naszej literatury. Polska ekspozycja na targach książki we Frankfurcie została uznana przez dyrektora imprezy, Szwajcara Lorenzo A. Rudolfa, za wzorową. Niemieckie gazety dołożyły do tego oprawę propagandową na niespotykaną skalę. Czy ta ofensywa może jednak zmienić nawyki niemieckojęzycznych czytelników?
Wykształcony Niemiec, interesujący się literaturą europejską i światową, nie słyszał o Stefanie Żeromskim czy Bolesławie Prusie. Niektórzy tylko zetknęli się z Reymontem, bo był laureatem Nagrody Nobla. Nawet Sienkiewicz (czemu może trudno się dziwić w kontekście wymowy "Krzyżaków") znany jest wyłącznie dzięki jednej książce - "Quo vadis". Niemcy nie wiedzą nic o Wyspiańskim, Norwidzie, Słowackim, a z Mickiewiczem spotkali się tylko w kontekście biografii Goethego.
Znikoma popularność pol-skiej literatury wśród zachodnich sąsiadów wynika z dwóch powodów. Pierwszy to ogólna niechęć do klasyki, znanej dziś głównie dzięki ekranowym adaptacjom, drugi - uwarunkowania polityczne. Jeszcze pod koniec XVIII wieku niemiecka bohema sympatyzowała z Polakami walczącymi o uniezależnienie się od Rosji, ale po słynnej debacie w kościele św. Pawła we Frankfurcie w 1848 r. zmieniła stanowisko. Wilhelm Jordan, który wcześniej stworzył pochlebne "Pieśni polskie", przestrzegał wówczas, że poparcie nas wiąże się z koniecznością zwrotu ziem zajętych przez Prusy. W późniejszych latach nasz wizerunek był coraz gorszy (by wspomnieć dzieło Gustava Freytaga "Musieć i umieć") - aż do napaści w 1939 r. Słaba znajomość polskiej literatury wynikała więc przede wszystkim z dyskredytującej nasz kraj polityki. Na przełomie wieków ukształtowały się trudne do wykorzenienia negatywne stereotypy, do dziś decydujące o powszechnym stosunku do polskiej kultury (jeszcze niedawno funkcjonowaliśmy w niemieckiej świadomości jako kraj chaosu, gęsi na wigilijnym stole i złodziei samochodów).
Kształtowanie wizerunku Polski utrudnione jest z powodu braku zdolnych tłumaczy. Schiller w przekładzie Mickiewicza brzmiał świetnie. A który niemiecki poeta czy pisarz zna język polski? Cierpi na tym szczególnie największy atut naszej literatury - liryka. Lechoń, Gałczyński czy Tuwim są Niemcom obcy nie bez przyczyny. Gdy Wisławie Szymborskiej przyznano Nagrodę Nobla (stało się to zresztą akurat podczas targów we Frankfurcie), nikt nie potrafił wymówić jej nazwiska. Sytuację ratował Dedecius, który podrzucił przetłumaczony przez siebie wiersz "Nic dwa razy". Marcel Reich-Ranicki, car niemieckiej krytyki literackiej, jeszcze niedawno ubolewał, że na odczytach o twórczości wybitnych Polaków proszono go, by nazwiska pisał na tablicy, bo słuchacze ich nie znali.
Kiedy osiem lat temu Andrzej Wajda wystawił w Salz-burgu "Wesele", prasa uznała ten spektakl za "ekshumację niezrozumiałej i fatalnej literatury". Wiadomo, że do rozszyfrowania zawartych w dramacie nawiązań do historii Polski potrzebna jest wiedza. Reakcja widzów była jednak odwrotna od zamierzonej: jeśli to jest najlepsze - mówiono - to znaczy, że Polacy nie mają nic do zaoferowania. Nasza literatura uważana jest za hermetyczną z powodu swego narodowego charakteru i uwikłania w historię. Ten ostatni temat pojawiał się we wszelkich prasowych omówieniach polskiej ekspozycji na targach we Frankfurcie. Niektórzy uważają, że historia pozbawiła naszą literaturę wartości uniwersalnych.
Antoni Libera, debiutujący na rynku niemieckim autor powieści "Madame", w eseju dla "Kölner Stadt-Anzeiger" próbował wytłumaczyć "zacofanie polskiej literatury w stosunku do zachodniej". Ma ono wynikać z dwóch względów: "cywilizacyjno-kulturalnego" i "formalno-językowego". Pod pierwszym kryje się "czerpanie z obcych wzorów", pod drugim - "słabości języka", w tym "skomplikowana fleksja, osobliwe łączenie słów, a przede wszystkim niestabilny szyk zdania". Za inne wady Libera uznał makaronizmy, sarmatyzm, strojenie się w cudze piórka, przesycenie misją narodowo-wolnościową, a ostatnio - popkulturową nowomowę. Karl Dedecius, twórca Instytutu Kultury Polskiej w Darmstadt, tłumacz i inicjator powołania Der Polnische Bibliothek, zawierającej dzieła ponad setki naszych autorów od średniowiecza do współczesności, ma o naszym języku lepsze zdanie i skarży się, że w zdyscyplinowanej niemczyźnie trudno jest oddać koloryt polszczyzny.
"Od czasu, gdy w latach 50. francuscy intelektualiści zakochali się w panu Stalinie, staram się nie przekraczać granicy Francji. Uważano mnie tam za wariata, bo jakże mogłem opuścić socjalistyczną ojczyznę z jej systemem ochrony i wspierania pisarzy" - opowiadał Czesław Miłosz w wywiadzie dla "Tagesspiegel", opatrzonym znamiennym tytułem "Dlaczego Polacy piszą dobre wiersze?". Zdaniem noblisty, o sile naszej twórczości stanowią właśnie doświadczenia historyczne, wyzwania narodowej tożsamości ("nie inne niż w Niemczech czy we Francji") oraz dystans i specyfika postrzegania rzeczywistości. W Polsce "ludzie chodzą do kościoła i się modlą, a gdy przychodzą wybory, rzucają się w ramiona byłych komunistów" - twierdzi 89-letni poeta. Brytyjczyk Norman Davies, znawca naszej historii, także nie proponuje Polakom odwracania się od przeszłości. W wydanej niedawno niemieckiej wersji "Serca Europy" zaleca krajom Zachodu poważniejsze traktowanie łacińskich tradycji wschodniej części kontynentu, a zwłaszcza historii Polski, jako immanentnej części rozwoju tego regionu świata.
Na szczęście w ostatnich latach nasza literatura powoli zdobywa zwolenników w Niemczech. Dowodem są nagrody dla Polaków. Zbigniewa Herberta wyróżniło 29 krytyków z RFN, Szwajcarii i Austrii, Ryszard Kapuściński odebrał w Lipsku nagrodę Niemieckiego Związku Księgarzy i Wydawców, kilka razy nagradzani byli Andrzej Szczypiorski, Hanna Krall oraz twórcy z młodszego pokolenia.
Andrzej Szczypiorski zawojował niemiecki rynek książki o problematyce niemiecko-polskiej, pokazując ludzkie zachowania podczas okupacji. Hanna Krall znalazła uznanie za kunsztowne reportaże. Iwaszkiewicz był tłumaczony, lecz nie chciano go czytać. Z lepszym skutkiem przyjmowano przekłady Gombrowicza czy Mrożka. Stałych czytelników ma dinozaur fantastyki Stanisław Lem. Na wrześniowej liście Campo-Data-Book dziesięciu najpoczytniejszych polskich autorów na niemieckim rynku księgarskim znalazły się po dwa tytuły Szczypiorskiego i Kapuścińskiego, po jednym Lema, Krall i Szymborskiej oraz autorek dopiero torujących sobie drogę do sławy - Romy Ligockiej, Marii Nurowskiej i Olgi Tokarczuk. Niemieckich czytelników próbują także zdobyć Paweł Huelle, Jerzy Pilch, Andrzej Stasiuk, Magdalena Tulli, Adam Wiedemann.
Gdański krytyk i pisarz Stefan Chwin w całokolumnowym komentarzu "Długa pamięć Polaków" we "Frankfurter Rundschau" nawiązał do inspirującej roli historii w szukaniu tożsamości i odkrywaniu polskoniemiecko-żydowskorosyjsko-ukraińskich splotów. Pilch w opowieści z Cieszyna walczy ze stereotypem Pole-Kathole, Tokarczuk wraca do niemieckich landów na Śląsku, Paweł Huelle - do Gdańska... Chwin i Huelle zostali już, trochę na wyrost, zaszufladkowani przez niemieckich krytyków jako twórcy "szkoły gdańskiej" w prozie współczesnej. Gabriela Lesser na łamach "Tageszeitung" twierdzi, że polskie życie literackie, choć "pulsujące jak nigdy do tej pory", nie zaowocowało eposem przemian, lecz "uległo decentralizacji i zwróciło się ku bezpośredniemu otoczeniu" małych ojczyzn.
Przychylne relacje i analizy polskiej literatury stworzyły klimat, który z pewnością wpłynie na ogólny wizerunek naszego kraju i społeczeństwa. Czy pomoże to Niemcom docenić twór-czość naszych literatów? Jak skwitował Marcel Reich-Ranicki: nikt nie zmusi Niemców, by czytali to, czego nie będą chcieli czytać, a oczekując na echo promocyjnych zabiegów, trzeba mieć sporo cierpliwości.
Wykształcony Niemiec, interesujący się literaturą europejską i światową, nie słyszał o Stefanie Żeromskim czy Bolesławie Prusie. Niektórzy tylko zetknęli się z Reymontem, bo był laureatem Nagrody Nobla. Nawet Sienkiewicz (czemu może trudno się dziwić w kontekście wymowy "Krzyżaków") znany jest wyłącznie dzięki jednej książce - "Quo vadis". Niemcy nie wiedzą nic o Wyspiańskim, Norwidzie, Słowackim, a z Mickiewiczem spotkali się tylko w kontekście biografii Goethego.
Znikoma popularność pol-skiej literatury wśród zachodnich sąsiadów wynika z dwóch powodów. Pierwszy to ogólna niechęć do klasyki, znanej dziś głównie dzięki ekranowym adaptacjom, drugi - uwarunkowania polityczne. Jeszcze pod koniec XVIII wieku niemiecka bohema sympatyzowała z Polakami walczącymi o uniezależnienie się od Rosji, ale po słynnej debacie w kościele św. Pawła we Frankfurcie w 1848 r. zmieniła stanowisko. Wilhelm Jordan, który wcześniej stworzył pochlebne "Pieśni polskie", przestrzegał wówczas, że poparcie nas wiąże się z koniecznością zwrotu ziem zajętych przez Prusy. W późniejszych latach nasz wizerunek był coraz gorszy (by wspomnieć dzieło Gustava Freytaga "Musieć i umieć") - aż do napaści w 1939 r. Słaba znajomość polskiej literatury wynikała więc przede wszystkim z dyskredytującej nasz kraj polityki. Na przełomie wieków ukształtowały się trudne do wykorzenienia negatywne stereotypy, do dziś decydujące o powszechnym stosunku do polskiej kultury (jeszcze niedawno funkcjonowaliśmy w niemieckiej świadomości jako kraj chaosu, gęsi na wigilijnym stole i złodziei samochodów).
Kształtowanie wizerunku Polski utrudnione jest z powodu braku zdolnych tłumaczy. Schiller w przekładzie Mickiewicza brzmiał świetnie. A który niemiecki poeta czy pisarz zna język polski? Cierpi na tym szczególnie największy atut naszej literatury - liryka. Lechoń, Gałczyński czy Tuwim są Niemcom obcy nie bez przyczyny. Gdy Wisławie Szymborskiej przyznano Nagrodę Nobla (stało się to zresztą akurat podczas targów we Frankfurcie), nikt nie potrafił wymówić jej nazwiska. Sytuację ratował Dedecius, który podrzucił przetłumaczony przez siebie wiersz "Nic dwa razy". Marcel Reich-Ranicki, car niemieckiej krytyki literackiej, jeszcze niedawno ubolewał, że na odczytach o twórczości wybitnych Polaków proszono go, by nazwiska pisał na tablicy, bo słuchacze ich nie znali.
Kiedy osiem lat temu Andrzej Wajda wystawił w Salz-burgu "Wesele", prasa uznała ten spektakl za "ekshumację niezrozumiałej i fatalnej literatury". Wiadomo, że do rozszyfrowania zawartych w dramacie nawiązań do historii Polski potrzebna jest wiedza. Reakcja widzów była jednak odwrotna od zamierzonej: jeśli to jest najlepsze - mówiono - to znaczy, że Polacy nie mają nic do zaoferowania. Nasza literatura uważana jest za hermetyczną z powodu swego narodowego charakteru i uwikłania w historię. Ten ostatni temat pojawiał się we wszelkich prasowych omówieniach polskiej ekspozycji na targach we Frankfurcie. Niektórzy uważają, że historia pozbawiła naszą literaturę wartości uniwersalnych.
Antoni Libera, debiutujący na rynku niemieckim autor powieści "Madame", w eseju dla "Kölner Stadt-Anzeiger" próbował wytłumaczyć "zacofanie polskiej literatury w stosunku do zachodniej". Ma ono wynikać z dwóch względów: "cywilizacyjno-kulturalnego" i "formalno-językowego". Pod pierwszym kryje się "czerpanie z obcych wzorów", pod drugim - "słabości języka", w tym "skomplikowana fleksja, osobliwe łączenie słów, a przede wszystkim niestabilny szyk zdania". Za inne wady Libera uznał makaronizmy, sarmatyzm, strojenie się w cudze piórka, przesycenie misją narodowo-wolnościową, a ostatnio - popkulturową nowomowę. Karl Dedecius, twórca Instytutu Kultury Polskiej w Darmstadt, tłumacz i inicjator powołania Der Polnische Bibliothek, zawierającej dzieła ponad setki naszych autorów od średniowiecza do współczesności, ma o naszym języku lepsze zdanie i skarży się, że w zdyscyplinowanej niemczyźnie trudno jest oddać koloryt polszczyzny.
"Od czasu, gdy w latach 50. francuscy intelektualiści zakochali się w panu Stalinie, staram się nie przekraczać granicy Francji. Uważano mnie tam za wariata, bo jakże mogłem opuścić socjalistyczną ojczyznę z jej systemem ochrony i wspierania pisarzy" - opowiadał Czesław Miłosz w wywiadzie dla "Tagesspiegel", opatrzonym znamiennym tytułem "Dlaczego Polacy piszą dobre wiersze?". Zdaniem noblisty, o sile naszej twórczości stanowią właśnie doświadczenia historyczne, wyzwania narodowej tożsamości ("nie inne niż w Niemczech czy we Francji") oraz dystans i specyfika postrzegania rzeczywistości. W Polsce "ludzie chodzą do kościoła i się modlą, a gdy przychodzą wybory, rzucają się w ramiona byłych komunistów" - twierdzi 89-letni poeta. Brytyjczyk Norman Davies, znawca naszej historii, także nie proponuje Polakom odwracania się od przeszłości. W wydanej niedawno niemieckiej wersji "Serca Europy" zaleca krajom Zachodu poważniejsze traktowanie łacińskich tradycji wschodniej części kontynentu, a zwłaszcza historii Polski, jako immanentnej części rozwoju tego regionu świata.
Na szczęście w ostatnich latach nasza literatura powoli zdobywa zwolenników w Niemczech. Dowodem są nagrody dla Polaków. Zbigniewa Herberta wyróżniło 29 krytyków z RFN, Szwajcarii i Austrii, Ryszard Kapuściński odebrał w Lipsku nagrodę Niemieckiego Związku Księgarzy i Wydawców, kilka razy nagradzani byli Andrzej Szczypiorski, Hanna Krall oraz twórcy z młodszego pokolenia.
Andrzej Szczypiorski zawojował niemiecki rynek książki o problematyce niemiecko-polskiej, pokazując ludzkie zachowania podczas okupacji. Hanna Krall znalazła uznanie za kunsztowne reportaże. Iwaszkiewicz był tłumaczony, lecz nie chciano go czytać. Z lepszym skutkiem przyjmowano przekłady Gombrowicza czy Mrożka. Stałych czytelników ma dinozaur fantastyki Stanisław Lem. Na wrześniowej liście Campo-Data-Book dziesięciu najpoczytniejszych polskich autorów na niemieckim rynku księgarskim znalazły się po dwa tytuły Szczypiorskiego i Kapuścińskiego, po jednym Lema, Krall i Szymborskiej oraz autorek dopiero torujących sobie drogę do sławy - Romy Ligockiej, Marii Nurowskiej i Olgi Tokarczuk. Niemieckich czytelników próbują także zdobyć Paweł Huelle, Jerzy Pilch, Andrzej Stasiuk, Magdalena Tulli, Adam Wiedemann.
Gdański krytyk i pisarz Stefan Chwin w całokolumnowym komentarzu "Długa pamięć Polaków" we "Frankfurter Rundschau" nawiązał do inspirującej roli historii w szukaniu tożsamości i odkrywaniu polskoniemiecko-żydowskorosyjsko-ukraińskich splotów. Pilch w opowieści z Cieszyna walczy ze stereotypem Pole-Kathole, Tokarczuk wraca do niemieckich landów na Śląsku, Paweł Huelle - do Gdańska... Chwin i Huelle zostali już, trochę na wyrost, zaszufladkowani przez niemieckich krytyków jako twórcy "szkoły gdańskiej" w prozie współczesnej. Gabriela Lesser na łamach "Tageszeitung" twierdzi, że polskie życie literackie, choć "pulsujące jak nigdy do tej pory", nie zaowocowało eposem przemian, lecz "uległo decentralizacji i zwróciło się ku bezpośredniemu otoczeniu" małych ojczyzn.
Przychylne relacje i analizy polskiej literatury stworzyły klimat, który z pewnością wpłynie na ogólny wizerunek naszego kraju i społeczeństwa. Czy pomoże to Niemcom docenić twór-czość naszych literatów? Jak skwitował Marcel Reich-Ranicki: nikt nie zmusi Niemców, by czytali to, czego nie będą chcieli czytać, a oczekując na echo promocyjnych zabiegów, trzeba mieć sporo cierpliwości.
Więcej możesz przeczytać w 44/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.