Czy Ibrahim Rugova poprowadzi Kosowian do niepodległości?
"Nie dopuszczać do wywieszania flag albańskich u wejścia do loka-li wyborczych" - brzmiało zalecenie Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, nadzorującej wybory lokalne w Kosowie, jeszcze wieczorem w przeddzień głosowania. Rano, tuż przed otwarciem punktów wyborczych, powiedziano krótko: patrzeć na własne buty.
Każdy, kto podniósł wzrok, musiał zobaczyć obrazek taki jak ten w 60-tysięcznym mieście Gjakovë (po serbsku Dakovica), na południowym zachodzie prowincji formalnie wciąż należącej do Jugosławii, a w praktyce międzynarodowego protektoratu strzeżonego przez wojska NATO. Nad głowami wyborców przekraczających próg szkoły Zekirja Rexha powiewał dumnie czarny dwugłowy orzeł na czerwonym tle. Atmosfera przypominała raczej referendum niepodległościowe niż wybory lokalne. Był to rodzaj demonstracji, gdyż Zachód odmówił w tym roku Albańczykom zorganizowania wyborów prezydenckich i parlamentarnych. Oficjalny powód: demokrację należy budować od podstaw. Rzeczywisty: brak zgody co do przyszłego statusu Kosowa.
Z pędzących aut wychylają się młodzieńcy z łopocącymi czarno-czerwonymi sztandarami. Radosne twarze, palce ułożone w znak zwycięstwa. Triumfalny przejazd zmotoryzowanej husarii na wiec w stolicy prowincji, Prishtinë (Pristina), miał nie pozostawić cienia wątpliwości, kto jest w Kosowie górą i kto jako jedyny ma prawo do flagi z czarnym orłem: zwolennicy Hashima Thaciego, młodego, energicznego przywódcy partyzanckiej armii do niedawna walczącej przeciwko serbskiemu panowaniu, a teraz partii politycznej. Krzyczą o tym zewsząd hasła na plakatach wyborczych oraz graffiti na znakach drogowych, ruinach wypalonych domów i murach nowo wznoszonych budynków: PDK!, PDK!, PDK!
Szary zmęczony tłum czekający w długich kolejkach do lokali wyborczych był innego zdania. Postawił na Demokratyczną Ligę Kosowa (LDK), partię Ibrahima Rugovy, rywala Thaciego. Choć w czasie walk z Serbami wielu kosowskich Albańczyków uważało Rugovę niemal za zdrajcę, dziś wolą zaufać właśnie jemu. Najwidoczniej uważają, że ten starszy mężczyzna w okularach i nieodłącznym jedwabnym fularze, typowy intelektualista, lepiej się nadaje na lidera w czasie pokoju niż niegdysiejszy przywódca studencki i partyzancki. To Rugova przez dziesięć lat budował struktury państwa podziemnego - niezależnego od jugosłowiańskich, a potem serbskich władz - ze szkolnictwem, szpitalami i sądami włącznie. Opowiadał się za biernym oporem i sprzeciwiał walce zbrojnej, zyskując sobie miano "Gandhiego Bałkanów". Kosowscy Albańczycy uważają go za swego prezydenta. Niektórzy nie mogli się pogodzić z tym, że nie kandydował. Nie bacząc na ryzyko unieważnienia głosu, dopisywali przy nazwie LDK jego nazwisko - dowód przywiązania do patriarchalnej tradycji.
Alma, 23-letnia ekspedientka w domu towarowym w Pejë (Pec), oddała głos na partię Rugovy. - On ma więcej talentu do polityki niż Thaci - mówi, choć przyznaje, że polityką się nie interesuje. Kierowca autobusu, Albańczyk z sąsiedniej Macedonii, gdzie podczas bombardowań NATO chronili się uchodźcy z Kosowa, widok młodych mężczyzn z PDK wymachujących flagami kwituje gniewnym: "Heil Hitler!". - Rugova jest mądrym człowiekiem, doktorem. Thaci to gangster, mafioso - wyjaśnia.
Dawni dowódcy partyzanccy zrazili do siebie ludzi, zachowując się jak udzielni książęta. Przejmowali po serbskich uchodźcach domy i firmy, wymuszali "nieoficjalne podatki". Niektórzy byli zamieszani w porachunki z bronią w ręku lub zastraszanie politycznych przeciwników, zwłaszcza z partii Rugovy. Razili ostentacją. Przed restauracją "Oita" w Gjakovë przechodniów kłują w oczy mercedesy krótko ostrzyżonych młodzieńców w skórzanych kurtkach, ubijających przy stolikach podejrzane interesy.
Rugova przed wyborami przyznał, że woli czytać książki, niż zajmować się polityką. Trudno mu będzie nie zawieść społecznych oczekiwań. Będzie się starał bezkonfliktowo przejmować przyczółki władzy zdobyte w terenie przez partyzantów Thaciego po wycofaniu się oddziałów jugosłowiańskich. Jeszcze większym problemem jest poprawa sytuacji gospodarczej, nie mówiąc o łagodzeniu napięć narodowościowych. Do Kosowa chciałoby wrócić ponad 100 tys. Serbów, tymczasem wielu Albańczyków wciąż zamierza raczej wyrzucić tych, którzy jeszcze zostali. Serbskie enklawy i prawosławne monastyry wyglądają niczym warowne twierdze, otoczone zasiekami z drutu kolczastego i strzeżone przez schowanych pod pancerzami czołgów żołnierzy NATO. - Tu, do Gjakovë, Serbowie nie mają powrotu po tym, co nam zrobili - mówi Arbnore Hadri, tłumaczka przy jednej z komisji wyborczych nadzorowanych przez obserwatorów OBWE. Jej dom został spalony, gdy uciekła do Albanii. Teraz zajmuje mieszkanie opuszczone przez Serbów. Według Albańczyków, w 60-tysięcznej Gjakovë z rąk ich przeciwników zginęło ok. 2 tys. osób, tysiąc uznano za zaginione. Największych zbrodni dopuszczali się miejscowi Serbowie.
Kosowo szybko wraca do życia. W Gjakovë barwne targowisko z warzywami i tajsko-turecką tandetą zajmuje spory kwartał wąskich uliczek w miejscu, gdzie straszą jeszcze wypalone wnętrza sklepów. W kraju trudno nie zauważyć zniszczonych przez bombardowania mostów, gmachów policji, koszar armii jugosłowiańskiej i opuszczonych fabryk. Najbardziej charakterystyczną cechą krajobrazu nie są jednak ruiny i zgliszcza, ale nowo budowane domy.
Pieniądze pochodzą często z nielegalnych interesów - przemytu papierosów, broni i narkotyków. Przemysł nie działa, na inwestycje zagraniczne (poza funduszami pomocowymi) nie ma co liczyć bez gwarancji trwałej stabilizacji i uporządkowania stosunków własnościowych. To nie jest możliwe, dopóki wrogie grupy etniczne nie zakopią topora wojennego. Rugova zapowiada, że będzie dążył do porozumienia i współpracy ponad podziałami partyjnymi i narodowościowymi.
Rugova zaapelował do państw zachodnich o uznanie niepodległości Kosowa. Niewielka kraina to jednak tylko jedna z kostek rozrzuconego bałkańskiego domina. Bardzo trudno poukładać je tak, by wszyscy byli zadowoleni. Albańczyków nie ucieszyło odsunięcie od władzy ich śmiertelnego wroga Milosevicia. Obawiają się, że Zachód zbyt pochopnie zaczął kokietować jego następcę Vojislava Kostunicę. Nie podobają im się kordialne stosunki, jakie po zmianach w Belgradzie zapanowały między kosowskimi Serbami a oficerami KFOR.
Zdaniem Albańczyków, odbywa się to ich kosztem, gdyż Zachodowi zależy na umocnieniu władzy Kostunicy. Tymczasem nie uznał on wyników wyborów w Kosowie, określając je jako "niezgodne z serbskim prawem i monoetniczne". Przestrzegł, że oderwanie się Kosowa od Jugosławii byłoby groźne dla regionu. Zgadza się jednak na rozmowy z Albańczykami i obiecuje wypuścić albańskich więźniów z serbskich więzień. Pierwsi, w tym lekarka Flora Brovina z Pristiny, która służyła pomocą ofiarom obu stron konfliktu, już znaleźli się na wolności.
By nie stracić sympatii świata, Albańczycy z Kosowa będą się starali zaprezentować jako pragmatycy i wzorowi demokraci. Jeśli jednak szybko nie dostaną szansy na samookreślenie, do władzy mogą powrócić radykałowie. Mimo że wybory minęły zadziwiająco spokojnie, sytuacja w Kosowie budzi niepokój w regionie - m.in. w Macedonii, której co trzeci obywatel jest Albańczykiem.
Na razie politykę międzynarodową w stosunku do prowincji określa rezolucja nr 1244 Rady Bezpieczeństwa ONZ, przewidująca dla Kosowa "szeroką autonomię", ale uznająca suwerenność Jugosławii. Eksperci podpowiadają "praktyczną niepodległość". Napis na nalepce u wejścia do restauracji "Renesans" w Gjakovë brzmi jak memento: "Niepodległość Kosowa - jedyna droga do pokoju na Bałkanach".
Każdy, kto podniósł wzrok, musiał zobaczyć obrazek taki jak ten w 60-tysięcznym mieście Gjakovë (po serbsku Dakovica), na południowym zachodzie prowincji formalnie wciąż należącej do Jugosławii, a w praktyce międzynarodowego protektoratu strzeżonego przez wojska NATO. Nad głowami wyborców przekraczających próg szkoły Zekirja Rexha powiewał dumnie czarny dwugłowy orzeł na czerwonym tle. Atmosfera przypominała raczej referendum niepodległościowe niż wybory lokalne. Był to rodzaj demonstracji, gdyż Zachód odmówił w tym roku Albańczykom zorganizowania wyborów prezydenckich i parlamentarnych. Oficjalny powód: demokrację należy budować od podstaw. Rzeczywisty: brak zgody co do przyszłego statusu Kosowa.
Z pędzących aut wychylają się młodzieńcy z łopocącymi czarno-czerwonymi sztandarami. Radosne twarze, palce ułożone w znak zwycięstwa. Triumfalny przejazd zmotoryzowanej husarii na wiec w stolicy prowincji, Prishtinë (Pristina), miał nie pozostawić cienia wątpliwości, kto jest w Kosowie górą i kto jako jedyny ma prawo do flagi z czarnym orłem: zwolennicy Hashima Thaciego, młodego, energicznego przywódcy partyzanckiej armii do niedawna walczącej przeciwko serbskiemu panowaniu, a teraz partii politycznej. Krzyczą o tym zewsząd hasła na plakatach wyborczych oraz graffiti na znakach drogowych, ruinach wypalonych domów i murach nowo wznoszonych budynków: PDK!, PDK!, PDK!
Szary zmęczony tłum czekający w długich kolejkach do lokali wyborczych był innego zdania. Postawił na Demokratyczną Ligę Kosowa (LDK), partię Ibrahima Rugovy, rywala Thaciego. Choć w czasie walk z Serbami wielu kosowskich Albańczyków uważało Rugovę niemal za zdrajcę, dziś wolą zaufać właśnie jemu. Najwidoczniej uważają, że ten starszy mężczyzna w okularach i nieodłącznym jedwabnym fularze, typowy intelektualista, lepiej się nadaje na lidera w czasie pokoju niż niegdysiejszy przywódca studencki i partyzancki. To Rugova przez dziesięć lat budował struktury państwa podziemnego - niezależnego od jugosłowiańskich, a potem serbskich władz - ze szkolnictwem, szpitalami i sądami włącznie. Opowiadał się za biernym oporem i sprzeciwiał walce zbrojnej, zyskując sobie miano "Gandhiego Bałkanów". Kosowscy Albańczycy uważają go za swego prezydenta. Niektórzy nie mogli się pogodzić z tym, że nie kandydował. Nie bacząc na ryzyko unieważnienia głosu, dopisywali przy nazwie LDK jego nazwisko - dowód przywiązania do patriarchalnej tradycji.
Alma, 23-letnia ekspedientka w domu towarowym w Pejë (Pec), oddała głos na partię Rugovy. - On ma więcej talentu do polityki niż Thaci - mówi, choć przyznaje, że polityką się nie interesuje. Kierowca autobusu, Albańczyk z sąsiedniej Macedonii, gdzie podczas bombardowań NATO chronili się uchodźcy z Kosowa, widok młodych mężczyzn z PDK wymachujących flagami kwituje gniewnym: "Heil Hitler!". - Rugova jest mądrym człowiekiem, doktorem. Thaci to gangster, mafioso - wyjaśnia.
Dawni dowódcy partyzanccy zrazili do siebie ludzi, zachowując się jak udzielni książęta. Przejmowali po serbskich uchodźcach domy i firmy, wymuszali "nieoficjalne podatki". Niektórzy byli zamieszani w porachunki z bronią w ręku lub zastraszanie politycznych przeciwników, zwłaszcza z partii Rugovy. Razili ostentacją. Przed restauracją "Oita" w Gjakovë przechodniów kłują w oczy mercedesy krótko ostrzyżonych młodzieńców w skórzanych kurtkach, ubijających przy stolikach podejrzane interesy.
Rugova przed wyborami przyznał, że woli czytać książki, niż zajmować się polityką. Trudno mu będzie nie zawieść społecznych oczekiwań. Będzie się starał bezkonfliktowo przejmować przyczółki władzy zdobyte w terenie przez partyzantów Thaciego po wycofaniu się oddziałów jugosłowiańskich. Jeszcze większym problemem jest poprawa sytuacji gospodarczej, nie mówiąc o łagodzeniu napięć narodowościowych. Do Kosowa chciałoby wrócić ponad 100 tys. Serbów, tymczasem wielu Albańczyków wciąż zamierza raczej wyrzucić tych, którzy jeszcze zostali. Serbskie enklawy i prawosławne monastyry wyglądają niczym warowne twierdze, otoczone zasiekami z drutu kolczastego i strzeżone przez schowanych pod pancerzami czołgów żołnierzy NATO. - Tu, do Gjakovë, Serbowie nie mają powrotu po tym, co nam zrobili - mówi Arbnore Hadri, tłumaczka przy jednej z komisji wyborczych nadzorowanych przez obserwatorów OBWE. Jej dom został spalony, gdy uciekła do Albanii. Teraz zajmuje mieszkanie opuszczone przez Serbów. Według Albańczyków, w 60-tysięcznej Gjakovë z rąk ich przeciwników zginęło ok. 2 tys. osób, tysiąc uznano za zaginione. Największych zbrodni dopuszczali się miejscowi Serbowie.
Kosowo szybko wraca do życia. W Gjakovë barwne targowisko z warzywami i tajsko-turecką tandetą zajmuje spory kwartał wąskich uliczek w miejscu, gdzie straszą jeszcze wypalone wnętrza sklepów. W kraju trudno nie zauważyć zniszczonych przez bombardowania mostów, gmachów policji, koszar armii jugosłowiańskiej i opuszczonych fabryk. Najbardziej charakterystyczną cechą krajobrazu nie są jednak ruiny i zgliszcza, ale nowo budowane domy.
Pieniądze pochodzą często z nielegalnych interesów - przemytu papierosów, broni i narkotyków. Przemysł nie działa, na inwestycje zagraniczne (poza funduszami pomocowymi) nie ma co liczyć bez gwarancji trwałej stabilizacji i uporządkowania stosunków własnościowych. To nie jest możliwe, dopóki wrogie grupy etniczne nie zakopią topora wojennego. Rugova zapowiada, że będzie dążył do porozumienia i współpracy ponad podziałami partyjnymi i narodowościowymi.
Rugova zaapelował do państw zachodnich o uznanie niepodległości Kosowa. Niewielka kraina to jednak tylko jedna z kostek rozrzuconego bałkańskiego domina. Bardzo trudno poukładać je tak, by wszyscy byli zadowoleni. Albańczyków nie ucieszyło odsunięcie od władzy ich śmiertelnego wroga Milosevicia. Obawiają się, że Zachód zbyt pochopnie zaczął kokietować jego następcę Vojislava Kostunicę. Nie podobają im się kordialne stosunki, jakie po zmianach w Belgradzie zapanowały między kosowskimi Serbami a oficerami KFOR.
Zdaniem Albańczyków, odbywa się to ich kosztem, gdyż Zachodowi zależy na umocnieniu władzy Kostunicy. Tymczasem nie uznał on wyników wyborów w Kosowie, określając je jako "niezgodne z serbskim prawem i monoetniczne". Przestrzegł, że oderwanie się Kosowa od Jugosławii byłoby groźne dla regionu. Zgadza się jednak na rozmowy z Albańczykami i obiecuje wypuścić albańskich więźniów z serbskich więzień. Pierwsi, w tym lekarka Flora Brovina z Pristiny, która służyła pomocą ofiarom obu stron konfliktu, już znaleźli się na wolności.
By nie stracić sympatii świata, Albańczycy z Kosowa będą się starali zaprezentować jako pragmatycy i wzorowi demokraci. Jeśli jednak szybko nie dostaną szansy na samookreślenie, do władzy mogą powrócić radykałowie. Mimo że wybory minęły zadziwiająco spokojnie, sytuacja w Kosowie budzi niepokój w regionie - m.in. w Macedonii, której co trzeci obywatel jest Albańczykiem.
Na razie politykę międzynarodową w stosunku do prowincji określa rezolucja nr 1244 Rady Bezpieczeństwa ONZ, przewidująca dla Kosowa "szeroką autonomię", ale uznająca suwerenność Jugosławii. Eksperci podpowiadają "praktyczną niepodległość". Napis na nalepce u wejścia do restauracji "Renesans" w Gjakovë brzmi jak memento: "Niepodległość Kosowa - jedyna droga do pokoju na Bałkanach".
Więcej możesz przeczytać w 46/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.