Przy utrzymaniu pewnej dyscypliny Polsce nie grozi zawał
Wyobraźmy sobie artykuł zatytułowany: "Upadek prasy w Polsce". Na okładce czasopisma redaktor Michał Zieliński w okularach o mocy 16 dioptrii ślęczy w poplamionej atramentem koszuli nad zdezelowaną maszyną do pisania. Artykuł zaczynałby się tak: "Naukowcy alarmują: spada czytelnictwo w Polsce. Większość rodaków nie czyta, a ci, co czytają, i tak nic nie rozumieją. Jednemu z największych tygodników wciąż towarzyszą skandale i procesy sądowe. Nie ma dnia, aby w prasie nie ukazywały się sprostowania i przeprosiny. Krążą legendy o stawkach, jakich żądają dziennikarze za napisanie artykułu na specjalne zamówienie". I tak dalej - bite dwie strony tekstu w podobnym duchu.
Mniej więcej ten poziom rzetelności osiągnął redaktor Zieliński, opisując polską gospodarkę w artykule "Stan przedzawałowy" ("Wprost", nr 44). Pisanie rzetelnie o gospodarce nie jest sprawą prostą. Nie wystarczy dobra wola. Trzeba jeszcze znać fakty, kojarzyć je i rozumieć relacje między nimi. Tymczasem redaktor fałszuje fakty i wykazuje ignorancję w zakresie wiedzy ekonomicznej. Może dlatego w tekście roi się od merytorycznych i logicznych błędów.
Zacznijmy od sprostowania nieprawdziwych stwierdzeń zawartych w artykule redaktora Zielińskiego. "...przyszłoroczny budżet państwa zależy od źle przygotowanego przetargu na UMTS." Nieprawda. Kształt przyszłorocznego budżetu nie ma związku z wynikiem przetargu na UMTS. Kolejna kwestia: "Oto o 2 mld USD zmniejszyły się nasze rezerwy dewizowe". Nieprawda. Autor nie rozumie konsekwencji płynnego kursu, w ramach którego NBP nie interweniuje na rynku walutowym od ponad dwóch lat. "Niepokojem napawa wysoki deficyt finansów publicznych". I znów nieścisłość. Jeszcze nigdy deficyt finansów w relacji do PKB nie był tak niski jak teraz (choć moim zdaniem poziom ten w dalszym ciągu nie jest w pełni zadowalający). Nie daje więc podstaw do straszenia czytelników. "Nadto już niebawem wpływy z prywatyzacji zmniejszą się do 10 mld zł rocznie". Nieprawda. Na przykład w przyszłym roku planowane dochody z prywatyzacji mają wynieść ponad 18 mld zł. A że będą niższe niż tegoroczne? Nie ma się czemu dziwić. Powiem więcej, to naturalne, że w miarę postępów prywatyzacji jest coraz mniej do sprzedania. To pozytywne zjawisko. Suma działań poszczególnych przedsiębiorstw wpływa oczywiście na stan gospodarki i pośrednio na zasobność budżetu, jednak to, że maleją wpływy z prywatyzacji, ma się nijak do kondycji gospodarki. Jak autor wyobraża sobie zwiększanie wpływów z prywatyzacji? Czy państwo miałoby zakładać przedsiębiorstwa po to, by je następnie odsprzedawać? A może mamy przeprowadzić nacjonalizację i potem kolejną prywatyzację? W ten sposób zapewnilibyśmy sobie stałe dochody z tytułu tej ostatniej.
Dalej autor pisze: "Wydatki związane z przystąpieniem do Unii Europejskiej, sięgające na razie około 100 mln zł rocznie, od przyszłego roku będą wynosić 7 mld zł". Nieprawda. W tym roku wydatki na procesy przystosowawcze wyniosą 2,8 mld zł, a w przyszłym - 4,1 mld zł.
Również informacje dotyczące spłaty naszego zadłużenia są wysoce nieprecyzyjne. W tym roku obsługa długu (kapitał plus odsetki) kosztuje nas 2,4 mld dolarów. Ta sama kwota ma zostać wpłacona w roku przyszłym. Wyższą spłatę (3 mld dolarów) przewiduje się w 2002 r. Równocześnie musimy mieć świadomość, że korzenie większości z tych zobowiązań tkwią jeszcze w latach 70., kiedy Polska żyła na kredyt. Obecnie spłacamy długi zaciągnięte bezmyślnie w czasach PRL.
Bezcelowe wydaje się również demonizowanie inflacji. Po czasowym jej wzroście, wywołanym przede wszystkim skokiem cen żywności i paliw na rynkach światowych, teraz obserwujemy tendencję spadkową. Wszystko wskazuje na to, że na koniec roku będziemy mieli inflację jednocyfrową, około 9 proc. W przyszłym roku powinna nadal maleć - spodziewamy się, że w grudniu 2001 r. spadnie poniżej 7 proc.
Zastanawia mnie też, skąd redaktor Zieliński zaczerpnął informację, jakoby łagodzenie skutków bezrobocia odbywało się kosztem wzrostu wydatków budżetowych. Rad bym się dowiedzieć, o które wydatki chodzi i jaki jest zakres ich poszerzenia.
Wolałbym naturalnie, żeby wzrost gospodarczy przekraczał 5 proc. PKB, a stopy procentowe były niższe. Lepiej byłoby też, gdyby deficyt obrotów bieżących nie był wyższy niż 5 proc. PKB, niższe było bezrobocie i nieco niższa inflacja. Takie parametry są dla naszej gos-podarki osiągalne, ba - mogłyby być właśnie takie nawet teraz. Mogłyby, gdyby w przeszłości zreformowano wydatki publiczne i rynek pracy. W latach 1995-1997 koszty obsługi długu publicznego zmalały w sposób naturalny z 4,7 proc. PKB do 3,4 proc. PKB. To był najlepszy moment, by obniżyć deficyt finansów publicznych - nawet o 1,5 proc. PKB - bez szkody dla innych budżetowych wydatków. Dodatkowym pozytywnym czynnikiem skłaniającym wówczas do racjonalizacji wydatków była sprzyjająca sytuacja zewnętrzna oraz powstanie płytkich rezerw wzrostu dzięki reformom z początku lat 90. I cóż się stało? Wydatków nie zracjonalizowano - nikt się do tego nie palił. Najlepszy moment został przespany, a środki przejedzone. Skutki? Rozbujano popyt wewnętrzny daleko poza granice stabilności.
Niestety, w 1998 r. działaniom, które mogły odwrócić te tendencje, przeszkodziły reperkusje kryzysów azjatyckiego i rosyjskiego. Załamanie gospodarcze na tych obszarach było zresztą ciosem nie tylko dla gospodarki polskiej. Odbiło się szerokim echem na rynkach światowych. Jakie skutki miało dla nas? Osłabiło tempo wzrostu gospodarczego i zwiększyło presję fiskalną. Negatywne skutki kryzysu odczuwaliśmy jeszcze w roku 1999. Właściwie o powracaniu do równowagi możemy mówić dopiero od roku 2000, jest to więc kwestia ostatnich miesięcy.
Z artykułu redaktora Zielińskiego wyciągnąć możemy jeden smutny wniosek. Otóż czarne chmury nad naszą gospodarką zebrały się dokładnie wtedy, kiedy z rządu odszedł Leszek Balcerowicz. Do tego momentu Polska była młodą, doskonale zapowiadającą się gospodarką. Po nim nasi rodacy z dnia na dzień przestali płacić podatki, urzędy skarbowe stały się opieszałe, eksport spadł, a import niepokojąco wzrósł, co pogrążyło nasz bilans obrotów bieżących. Wzrosły raptownie: inflacja, deficyt i bezrobocie. Wzrost gospodarczy jakby przyhamował... Teza redaktora Zielińskiego jest wysoce krzywdząca. Leszek Balcerowicz zabiegał bowiem o to, by gospodarkę umocnić, by ją odpersonifikować i nie wiązać rządzących nią mechanizmów z jednym zdarzeniem czy osobą. Tymczasem z tezy postawionej przez autora wynika, że cel ten - wbrew oczywistym faktom - nie został osiągnięty.
Gospodarka mimo wszystko jest w niezłym stanie. Przy utrzymaniu pewnej dyscypliny zawał nam nie grozi. Dyskusja o potencjalnych zagrożeniach ma oczywiście sens, wróżenie na podstawie nieprawdziwych danych - na pewno nie. Podobnie jak fotomontaż na okładce "Wprost" (nr 44) pokazujący złotówkę na dnie - akurat w dniu, w którym była ona w stosunku do euro, marki i innych walut europejskich najsilniejsza w historii.
Mniej więcej ten poziom rzetelności osiągnął redaktor Zieliński, opisując polską gospodarkę w artykule "Stan przedzawałowy" ("Wprost", nr 44). Pisanie rzetelnie o gospodarce nie jest sprawą prostą. Nie wystarczy dobra wola. Trzeba jeszcze znać fakty, kojarzyć je i rozumieć relacje między nimi. Tymczasem redaktor fałszuje fakty i wykazuje ignorancję w zakresie wiedzy ekonomicznej. Może dlatego w tekście roi się od merytorycznych i logicznych błędów.
Zacznijmy od sprostowania nieprawdziwych stwierdzeń zawartych w artykule redaktora Zielińskiego. "...przyszłoroczny budżet państwa zależy od źle przygotowanego przetargu na UMTS." Nieprawda. Kształt przyszłorocznego budżetu nie ma związku z wynikiem przetargu na UMTS. Kolejna kwestia: "Oto o 2 mld USD zmniejszyły się nasze rezerwy dewizowe". Nieprawda. Autor nie rozumie konsekwencji płynnego kursu, w ramach którego NBP nie interweniuje na rynku walutowym od ponad dwóch lat. "Niepokojem napawa wysoki deficyt finansów publicznych". I znów nieścisłość. Jeszcze nigdy deficyt finansów w relacji do PKB nie był tak niski jak teraz (choć moim zdaniem poziom ten w dalszym ciągu nie jest w pełni zadowalający). Nie daje więc podstaw do straszenia czytelników. "Nadto już niebawem wpływy z prywatyzacji zmniejszą się do 10 mld zł rocznie". Nieprawda. Na przykład w przyszłym roku planowane dochody z prywatyzacji mają wynieść ponad 18 mld zł. A że będą niższe niż tegoroczne? Nie ma się czemu dziwić. Powiem więcej, to naturalne, że w miarę postępów prywatyzacji jest coraz mniej do sprzedania. To pozytywne zjawisko. Suma działań poszczególnych przedsiębiorstw wpływa oczywiście na stan gospodarki i pośrednio na zasobność budżetu, jednak to, że maleją wpływy z prywatyzacji, ma się nijak do kondycji gospodarki. Jak autor wyobraża sobie zwiększanie wpływów z prywatyzacji? Czy państwo miałoby zakładać przedsiębiorstwa po to, by je następnie odsprzedawać? A może mamy przeprowadzić nacjonalizację i potem kolejną prywatyzację? W ten sposób zapewnilibyśmy sobie stałe dochody z tytułu tej ostatniej.
Dalej autor pisze: "Wydatki związane z przystąpieniem do Unii Europejskiej, sięgające na razie około 100 mln zł rocznie, od przyszłego roku będą wynosić 7 mld zł". Nieprawda. W tym roku wydatki na procesy przystosowawcze wyniosą 2,8 mld zł, a w przyszłym - 4,1 mld zł.
Również informacje dotyczące spłaty naszego zadłużenia są wysoce nieprecyzyjne. W tym roku obsługa długu (kapitał plus odsetki) kosztuje nas 2,4 mld dolarów. Ta sama kwota ma zostać wpłacona w roku przyszłym. Wyższą spłatę (3 mld dolarów) przewiduje się w 2002 r. Równocześnie musimy mieć świadomość, że korzenie większości z tych zobowiązań tkwią jeszcze w latach 70., kiedy Polska żyła na kredyt. Obecnie spłacamy długi zaciągnięte bezmyślnie w czasach PRL.
Bezcelowe wydaje się również demonizowanie inflacji. Po czasowym jej wzroście, wywołanym przede wszystkim skokiem cen żywności i paliw na rynkach światowych, teraz obserwujemy tendencję spadkową. Wszystko wskazuje na to, że na koniec roku będziemy mieli inflację jednocyfrową, około 9 proc. W przyszłym roku powinna nadal maleć - spodziewamy się, że w grudniu 2001 r. spadnie poniżej 7 proc.
Zastanawia mnie też, skąd redaktor Zieliński zaczerpnął informację, jakoby łagodzenie skutków bezrobocia odbywało się kosztem wzrostu wydatków budżetowych. Rad bym się dowiedzieć, o które wydatki chodzi i jaki jest zakres ich poszerzenia.
Wolałbym naturalnie, żeby wzrost gospodarczy przekraczał 5 proc. PKB, a stopy procentowe były niższe. Lepiej byłoby też, gdyby deficyt obrotów bieżących nie był wyższy niż 5 proc. PKB, niższe było bezrobocie i nieco niższa inflacja. Takie parametry są dla naszej gos-podarki osiągalne, ba - mogłyby być właśnie takie nawet teraz. Mogłyby, gdyby w przeszłości zreformowano wydatki publiczne i rynek pracy. W latach 1995-1997 koszty obsługi długu publicznego zmalały w sposób naturalny z 4,7 proc. PKB do 3,4 proc. PKB. To był najlepszy moment, by obniżyć deficyt finansów publicznych - nawet o 1,5 proc. PKB - bez szkody dla innych budżetowych wydatków. Dodatkowym pozytywnym czynnikiem skłaniającym wówczas do racjonalizacji wydatków była sprzyjająca sytuacja zewnętrzna oraz powstanie płytkich rezerw wzrostu dzięki reformom z początku lat 90. I cóż się stało? Wydatków nie zracjonalizowano - nikt się do tego nie palił. Najlepszy moment został przespany, a środki przejedzone. Skutki? Rozbujano popyt wewnętrzny daleko poza granice stabilności.
Niestety, w 1998 r. działaniom, które mogły odwrócić te tendencje, przeszkodziły reperkusje kryzysów azjatyckiego i rosyjskiego. Załamanie gospodarcze na tych obszarach było zresztą ciosem nie tylko dla gospodarki polskiej. Odbiło się szerokim echem na rynkach światowych. Jakie skutki miało dla nas? Osłabiło tempo wzrostu gospodarczego i zwiększyło presję fiskalną. Negatywne skutki kryzysu odczuwaliśmy jeszcze w roku 1999. Właściwie o powracaniu do równowagi możemy mówić dopiero od roku 2000, jest to więc kwestia ostatnich miesięcy.
Z artykułu redaktora Zielińskiego wyciągnąć możemy jeden smutny wniosek. Otóż czarne chmury nad naszą gospodarką zebrały się dokładnie wtedy, kiedy z rządu odszedł Leszek Balcerowicz. Do tego momentu Polska była młodą, doskonale zapowiadającą się gospodarką. Po nim nasi rodacy z dnia na dzień przestali płacić podatki, urzędy skarbowe stały się opieszałe, eksport spadł, a import niepokojąco wzrósł, co pogrążyło nasz bilans obrotów bieżących. Wzrosły raptownie: inflacja, deficyt i bezrobocie. Wzrost gospodarczy jakby przyhamował... Teza redaktora Zielińskiego jest wysoce krzywdząca. Leszek Balcerowicz zabiegał bowiem o to, by gospodarkę umocnić, by ją odpersonifikować i nie wiązać rządzących nią mechanizmów z jednym zdarzeniem czy osobą. Tymczasem z tezy postawionej przez autora wynika, że cel ten - wbrew oczywistym faktom - nie został osiągnięty.
Gospodarka mimo wszystko jest w niezłym stanie. Przy utrzymaniu pewnej dyscypliny zawał nam nie grozi. Dyskusja o potencjalnych zagrożeniach ma oczywiście sens, wróżenie na podstawie nieprawdziwych danych - na pewno nie. Podobnie jak fotomontaż na okładce "Wprost" (nr 44) pokazujący złotówkę na dnie - akurat w dniu, w którym była ona w stosunku do euro, marki i innych walut europejskich najsilniejsza w historii.
Więcej możesz przeczytać w 47/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.