Polski filmowiec amator boi się dorosnąć - ciągle produkuje popłuczyny po PRL albo teledyski dla mało wymagających piętnastolatków.
Smutek bezrobotnego, pijalnia piwa i nieskończona nuda prowincji - to motywy większości obrazów IV Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Off Cinema, który zakończył się właśnie w Poznaniu.
Zaprezentowane historie wypełnia rupieciarnia kultury masowej. W ciasnych wnętrzach, zastawionych gomułkowskimi meblami na wysoki połysk, kryształy, szklane ryby i plastikowe owoce sąsiadują z plakatami gwiazdek wyciętymi z kolorowych magazynów. Rezonerem niemal wszystkich bohaterów jest telewizor, którego nikt nie ogląda, ale też nikt nie wyłącza. Jeżeli w polu widzenia brakuje szklanego ekranu, jego miejsce zajmuje radio, które na przemian z lekkostrawną muzyczką serwuje sensacyjki z kroniki kryminalnej. Kiedy cichnie radio, bohater rodzimego filmu przebiega oczami gazetę, która posłużyła mu za obrus pod rozprutą puszkę konserwy rybnej. Tu też ci sami politycy i ten sam bełkot. Gdy sytuacja wymaga konwersacji, jak na pierwszej randce, nastolatki przerzucają się grepsami wyczytanymi w kolorowych pisemkach. "Zaufaj mi, będzie super!" - zapewnia chłopak, ciągnąc dziewczynę do łóżka.
Polakom - przekonuje młode kino -zbiera się na płacz, ponieważ nastał wyczekiwany kapitalizm i niczego im wbrew ogromnym nadziejom nie załatwił. Polacy, zwłaszcza w "Polsce parterowej", czują się jak zabawki, które chciałyby zatańczyć, ale nikt ich nie nakręcił. Snucie się bez celu, oczekiwanie na skwerku z butelką piwa w dłoni na swój wielki dzień i inne podobne zabiegi zawodowych poszukiwaczy sensu życia wypełniają najpoważniejszą część fabuł. Ulicą płynie rzeka pojazdów, a w oknie pokoju o odrapanych ścianach stoi przedwcześnie postarzały czterdziestolatek i bez końca gapi się na przejeżdżające samochody - to najczęściej powtarzająca się scena w polskich filmach amatorskich.
Nastolatki, których apetytów artystycznych nie zaspokaja filmowanie apatii, uciekają w kpinę i sarkazm. Oto młodzieńcy w prowincjonalnej piwiarni zamawiają kufel za kuflem, co wiedzie ich po równi pochyłej do przyjemnej utraty świadomości. Dziełko nosi tytuł "Krótki film o zapijaniu". Pointa? Wy tam, panowie reżyserzy, w tej odległej Warszawie roztrząsacie dylematy kary śmierci, a my tu skromnie, na naszą miarę, zabijamy się na raty piwem. Tyle że o nas nikt wielkiego filmu nie nakręci.
Z rzadka przeciska się na ekran jakaś idea. "Z ustami pełnymi mięsa wykrwawionych zwierząt mówisz o tajemnicy istnienia" - wypomina koleżance młoda kobieta przejęta ideałami wegetarianizmu. Tylko że z takich sentencji nic praktycznego nie wynika. Jeszcze gorzej wygląda przenoszenie na ekran dydaktyki społecznej. Jeżeli fabułka traktuje o narkomanach, to młody filmowiec przedkłada widowni przed oczy strzykawki i podziemne przejścia pełne widowiskowo uzależnionych - i to w czasie, kiedy taka narkomania nie nadaje się już nawet na plakat ostrzegawczy.
- Jeżeli młodzi ludzie nie mają w sobie odwagi samodzielnego spojrzenia, stosują mimikrę. Nie mam nic do powiedzenia, będę więc naśladował realizatorów telewizyjnych. Może się uda - tłumaczy Piotr Majdrowicz, organizator festiwalu. Tu czyhają na nich dwie pułapki. Jeżeli młody człowiek nie ma wiele do powiedzenia o świecie, naśladuje kino, które wskazywano mu jako pogłębione i artystyczne w dzieciństwie - film polski, nagminnie odwzorowujący pomysły francuskiej Nowej Fali. Po banalnych pejzażach snują się mgły, bohaterowie wiele myślą, z rzadka się odzywają, nagminnie "patrzą Holoubkiem" na zacieki ścienne. Film nie mówi wprawdzie nic, ale sugeruje głębię, którą widz pracą swego umysłu powinien wysondować. Reżyser beztrosko zwala tę robotę na jego barki. Młodszy amator zaś nie tyle filmuje, ile szatkuje ujęcia. W rezultacie przed oczami patrzącego przesuwa się feeria obrazów bez początku i końca, wywołująca podejrzenie, że nakręcone zostały na narkotycznym wspomaganiu. Dla bardziej wymagających jest to w najlepszym razie próbka marnego teledysku, w gorszym - efekt umysłowego rozwolnienia.
Filmowcy zachodni - w odróżnieniu od polskich, którzy ciągle obawiają się dorosnąć - robią wszystko, aby jak najszybciej przeniknąć do branży. Ich filmy przypominają deklaracje składane wobec wymagającego pracodawcy. Jeżeli tematem niemieckiego filmu jest pościg samochodowy, wygląda on niemal tak jak w profesjonalnym kinie wysokobudżetowym. Jeżeli w holenderskiej fabule dochodzi do przypadkowego zabójstwa prostytutki, skromna sekwencja wydarzeń trzyma w napięciu nie gorszym niż u Hitchcocka. "Popatrzcie, co potrafię. Jestem do wzięcia" - przekonują autorzy. Wiedzą także, że nawet prosty społeczny film interwencyjny powinien bazować na realiach czasu i miejsca - starannie dobranych, sprawdzalnych. Norweski film o skinie napastującym kolorowego chłopaka - jak się okazuje, przyrodniego brata dziewczyny, o którą się stara - to nie tylko powiastka z morałem. Widz dowiaduje się przy okazji, gdzie taki skin mieszka, co pije, gdzie się bawi, kto chce się z nim zadawać, a kto nie. Rysunek jest solidnie wykonany w każdym detalu.
- Zdobyć pieniądze na film jest dziś bez porównania łatwiej. Sporo młodych ludzi zamierza też wejść do zawodu z ominięciem szkoły filmowej - przypomina Piotr Łazarkiewicz, juror festiwalu. Młodzi ludzie pytani o wzorce wskazują na wybitnych współczesnych, jak Pedro Almodóvar, Derek Jarman czy Krzysztof Zanussi, którzy warsztat filmowy poznawali na planie i nie przeszkodziło im to w zrobieniu kariery. Owszem, studia w Łodzi bywają pomocne - tłumaczą - ale też niczego nie gwarantują. Kiedy ogląda się dziś retrospektywy filmów PRL-owskich, kręconych wyłącznie siłami absolwentów Filmówki, widać wyraźnie, że co najmniej połowa z nich to były ewidentne nieporozumienia artystyczne, które od dawna leżą na półkach w zasłużonym zapomnieniu. - Potrzeba wyrażenia się poprzez film dotyczy dziesięciu, piętnastu procent wszystkich właścicieli kamer wideo, czyli co najmniej kilku tysięcy osób - tłumaczy Janusz Piwowarski, animator amatorskiego ruchu filmowego. - W Polsce organizowanych jest kilka festiwali - od Polanicy przez Konin po Kraków i Warszawę. - Popularna kamera wideo daje młodym ludziom tylko pozorną łatwość filmowania - przekonuje Piotr Majdrowicz. - Wcześniej trzeba było poznać skomplikowaną pracę kamery, ale owocowało to nauką języka filmowego. Gehenną dla amatora było nagrywanie dźwięku. Dziś kamera robi to sama. A rezultat? Większość obrazów to gadulstwo, które zabija sztukę dialogu - ocenia Majdrowicz. Na zdradliwość nowoczesnych technologii wskazuje też Janusz Majewski, główny juror festiwalu: - Popularność kamer powoduje, że autor najpierw włącza maszynkę, a dopiero potem ewentualnie zastanawia się, co chce powiedzieć. Obraz najczęściej zaczyna się bez żadnego pomysłu, widz nie wie, czy to początek, środek, czy finał historii. Od razu widać, że sprytna maszynka prowadzi filmowca, a nie na odwrót.
Wiele dramatycznych wydarzeń, które mają za tło polski pejzaż, zostało wziętych w żenujący nawias. Ot, bohater zamierza zamordować jędzowatą żonę, ponieważ mu obrzydła, i realizuje krwawo ten zamiar. Po czym na oczach widza budzi się z drzemki na skwerku i, zrelaksowany, wraca do czekającej go ślubnej. Ostre, tyle że niepoważne. Reżyser Janusz Majewski był takimi chwytami szczególnie zdegustowany: - Aż się prosi o powtórkę sceny z przedwojennej anegdoty. Kiedy reżyser w fabule umieścił sen bohatera, producent, który to finansował, stanowczo zaprotestował: "Proszę pana, za moje pieniądze jemu się nie będzie nic śniło!".
Zaprezentowane historie wypełnia rupieciarnia kultury masowej. W ciasnych wnętrzach, zastawionych gomułkowskimi meblami na wysoki połysk, kryształy, szklane ryby i plastikowe owoce sąsiadują z plakatami gwiazdek wyciętymi z kolorowych magazynów. Rezonerem niemal wszystkich bohaterów jest telewizor, którego nikt nie ogląda, ale też nikt nie wyłącza. Jeżeli w polu widzenia brakuje szklanego ekranu, jego miejsce zajmuje radio, które na przemian z lekkostrawną muzyczką serwuje sensacyjki z kroniki kryminalnej. Kiedy cichnie radio, bohater rodzimego filmu przebiega oczami gazetę, która posłużyła mu za obrus pod rozprutą puszkę konserwy rybnej. Tu też ci sami politycy i ten sam bełkot. Gdy sytuacja wymaga konwersacji, jak na pierwszej randce, nastolatki przerzucają się grepsami wyczytanymi w kolorowych pisemkach. "Zaufaj mi, będzie super!" - zapewnia chłopak, ciągnąc dziewczynę do łóżka.
Polakom - przekonuje młode kino -zbiera się na płacz, ponieważ nastał wyczekiwany kapitalizm i niczego im wbrew ogromnym nadziejom nie załatwił. Polacy, zwłaszcza w "Polsce parterowej", czują się jak zabawki, które chciałyby zatańczyć, ale nikt ich nie nakręcił. Snucie się bez celu, oczekiwanie na skwerku z butelką piwa w dłoni na swój wielki dzień i inne podobne zabiegi zawodowych poszukiwaczy sensu życia wypełniają najpoważniejszą część fabuł. Ulicą płynie rzeka pojazdów, a w oknie pokoju o odrapanych ścianach stoi przedwcześnie postarzały czterdziestolatek i bez końca gapi się na przejeżdżające samochody - to najczęściej powtarzająca się scena w polskich filmach amatorskich.
Nastolatki, których apetytów artystycznych nie zaspokaja filmowanie apatii, uciekają w kpinę i sarkazm. Oto młodzieńcy w prowincjonalnej piwiarni zamawiają kufel za kuflem, co wiedzie ich po równi pochyłej do przyjemnej utraty świadomości. Dziełko nosi tytuł "Krótki film o zapijaniu". Pointa? Wy tam, panowie reżyserzy, w tej odległej Warszawie roztrząsacie dylematy kary śmierci, a my tu skromnie, na naszą miarę, zabijamy się na raty piwem. Tyle że o nas nikt wielkiego filmu nie nakręci.
Z rzadka przeciska się na ekran jakaś idea. "Z ustami pełnymi mięsa wykrwawionych zwierząt mówisz o tajemnicy istnienia" - wypomina koleżance młoda kobieta przejęta ideałami wegetarianizmu. Tylko że z takich sentencji nic praktycznego nie wynika. Jeszcze gorzej wygląda przenoszenie na ekran dydaktyki społecznej. Jeżeli fabułka traktuje o narkomanach, to młody filmowiec przedkłada widowni przed oczy strzykawki i podziemne przejścia pełne widowiskowo uzależnionych - i to w czasie, kiedy taka narkomania nie nadaje się już nawet na plakat ostrzegawczy.
- Jeżeli młodzi ludzie nie mają w sobie odwagi samodzielnego spojrzenia, stosują mimikrę. Nie mam nic do powiedzenia, będę więc naśladował realizatorów telewizyjnych. Może się uda - tłumaczy Piotr Majdrowicz, organizator festiwalu. Tu czyhają na nich dwie pułapki. Jeżeli młody człowiek nie ma wiele do powiedzenia o świecie, naśladuje kino, które wskazywano mu jako pogłębione i artystyczne w dzieciństwie - film polski, nagminnie odwzorowujący pomysły francuskiej Nowej Fali. Po banalnych pejzażach snują się mgły, bohaterowie wiele myślą, z rzadka się odzywają, nagminnie "patrzą Holoubkiem" na zacieki ścienne. Film nie mówi wprawdzie nic, ale sugeruje głębię, którą widz pracą swego umysłu powinien wysondować. Reżyser beztrosko zwala tę robotę na jego barki. Młodszy amator zaś nie tyle filmuje, ile szatkuje ujęcia. W rezultacie przed oczami patrzącego przesuwa się feeria obrazów bez początku i końca, wywołująca podejrzenie, że nakręcone zostały na narkotycznym wspomaganiu. Dla bardziej wymagających jest to w najlepszym razie próbka marnego teledysku, w gorszym - efekt umysłowego rozwolnienia.
Filmowcy zachodni - w odróżnieniu od polskich, którzy ciągle obawiają się dorosnąć - robią wszystko, aby jak najszybciej przeniknąć do branży. Ich filmy przypominają deklaracje składane wobec wymagającego pracodawcy. Jeżeli tematem niemieckiego filmu jest pościg samochodowy, wygląda on niemal tak jak w profesjonalnym kinie wysokobudżetowym. Jeżeli w holenderskiej fabule dochodzi do przypadkowego zabójstwa prostytutki, skromna sekwencja wydarzeń trzyma w napięciu nie gorszym niż u Hitchcocka. "Popatrzcie, co potrafię. Jestem do wzięcia" - przekonują autorzy. Wiedzą także, że nawet prosty społeczny film interwencyjny powinien bazować na realiach czasu i miejsca - starannie dobranych, sprawdzalnych. Norweski film o skinie napastującym kolorowego chłopaka - jak się okazuje, przyrodniego brata dziewczyny, o którą się stara - to nie tylko powiastka z morałem. Widz dowiaduje się przy okazji, gdzie taki skin mieszka, co pije, gdzie się bawi, kto chce się z nim zadawać, a kto nie. Rysunek jest solidnie wykonany w każdym detalu.
- Zdobyć pieniądze na film jest dziś bez porównania łatwiej. Sporo młodych ludzi zamierza też wejść do zawodu z ominięciem szkoły filmowej - przypomina Piotr Łazarkiewicz, juror festiwalu. Młodzi ludzie pytani o wzorce wskazują na wybitnych współczesnych, jak Pedro Almodóvar, Derek Jarman czy Krzysztof Zanussi, którzy warsztat filmowy poznawali na planie i nie przeszkodziło im to w zrobieniu kariery. Owszem, studia w Łodzi bywają pomocne - tłumaczą - ale też niczego nie gwarantują. Kiedy ogląda się dziś retrospektywy filmów PRL-owskich, kręconych wyłącznie siłami absolwentów Filmówki, widać wyraźnie, że co najmniej połowa z nich to były ewidentne nieporozumienia artystyczne, które od dawna leżą na półkach w zasłużonym zapomnieniu. - Potrzeba wyrażenia się poprzez film dotyczy dziesięciu, piętnastu procent wszystkich właścicieli kamer wideo, czyli co najmniej kilku tysięcy osób - tłumaczy Janusz Piwowarski, animator amatorskiego ruchu filmowego. - W Polsce organizowanych jest kilka festiwali - od Polanicy przez Konin po Kraków i Warszawę. - Popularna kamera wideo daje młodym ludziom tylko pozorną łatwość filmowania - przekonuje Piotr Majdrowicz. - Wcześniej trzeba było poznać skomplikowaną pracę kamery, ale owocowało to nauką języka filmowego. Gehenną dla amatora było nagrywanie dźwięku. Dziś kamera robi to sama. A rezultat? Większość obrazów to gadulstwo, które zabija sztukę dialogu - ocenia Majdrowicz. Na zdradliwość nowoczesnych technologii wskazuje też Janusz Majewski, główny juror festiwalu: - Popularność kamer powoduje, że autor najpierw włącza maszynkę, a dopiero potem ewentualnie zastanawia się, co chce powiedzieć. Obraz najczęściej zaczyna się bez żadnego pomysłu, widz nie wie, czy to początek, środek, czy finał historii. Od razu widać, że sprytna maszynka prowadzi filmowca, a nie na odwrót.
Wiele dramatycznych wydarzeń, które mają za tło polski pejzaż, zostało wziętych w żenujący nawias. Ot, bohater zamierza zamordować jędzowatą żonę, ponieważ mu obrzydła, i realizuje krwawo ten zamiar. Po czym na oczach widza budzi się z drzemki na skwerku i, zrelaksowany, wraca do czekającej go ślubnej. Ostre, tyle że niepoważne. Reżyser Janusz Majewski był takimi chwytami szczególnie zdegustowany: - Aż się prosi o powtórkę sceny z przedwojennej anegdoty. Kiedy reżyser w fabule umieścił sen bohatera, producent, który to finansował, stanowczo zaprotestował: "Proszę pana, za moje pieniądze jemu się nie będzie nic śniło!".
Więcej możesz przeczytać w 48/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.