W demokracji nie jest ważne, kto wygra szybko, tylko kto wygra naprawdę. Pośpiech sprawi, że nowy prezydent USA będzie mógł liczyć na wiele rzeczy, ale nie na prawdziwy prestiż i uznanie prawa do pełnienia urzędu
Jakże wygodnie mieć do czynienia z sytuacjami jasnymi i wyraźnymi! Jeśli walnę kogoś w szczękę i ją złamię, ten ktoś idzie do szpitala, a ja do więzienia. Nikt nie ślęczy nad analizą szczegółów tego wydarzenia, chociaż obfituje ono w detale, o których można by rozprawiać godzinami. Można zbadać kąt przyłożenia pięści do szczęki, zrobić wykres sił rozchodzących się w łamanej kości i wytłumaczyć, dlaczego pęknięcia pojawiły się właśnie w tych, a nie innych miejscach. Można także zatrudnić dietetyka i dać do zrozumienia, że ofiara jest właściwie częściowo winna, bo gdyby inaczej dobierała pokarmy, szczęka byłaby bardziej wytrzymała. Psycholog mógłby opisać stan emocjonalny obu stron w momencie uderzenia, umieszczając incydent na tle ich traumatycznych przeżyć z dzieciństwa. Wreszcie endokrynolog mógłby nas zapoznać z poziomem adrenaliny we krwi uderzającego i uderzonego. Mógłby, ale w sytuacjach jasnych nie tracimy czasu na pytanie go o zdanie.
Specjaliści zarabiają, a my dowiadujemy się, jak wyglądają mechanizmy wydarzeń, w których uczestniczymy, dopiero gdy sytuacja się gmatwa. Wiemy, że w Stanach Zjednoczonych ktoś kogoś trzepnął w szczękę, ale po tygodniu od tego faktu ciągle jeszcze nie wiemy, kto kogo i kto w nagrodę znajdzie się w Białym Domu. Natomiast coraz lepiej wiemy, dlaczego nie wiemy. A dowiadując się tego, stajemy się widzami spektaklu barwnego i niespodziewanego.
W najdoskonalszej technicznie demokracji na świecie - i podczas najbardziej doniosłego dla niej aktu, czyli wyborów - mnożą się błędy techniczne oraz próby łamania najbardziej oczywistych zasad demokratycznych. Nie było ich widać i nikt się nimi nie zajmował w sytuacjach jasnych. I zapewne nadal by tak było, gdyby sprawy nagle się nie zagmatwały. Jedyną atrakcją tegorocznych wyborów w USA byłoby zapewne zwycięstwo kandydata nieboszczyka w jednym ze stanów i przyznanie jego miejsca w Senacie wdowie. Ten wypadek ośmiesza amerykańską demokrację, jeśli nie demokrację w ogóle, wystarczająco, by świat chichotał przez kilka tygodni. Długo można by się zastanawiać, dlaczego właściwie senatorem nie może zostać ciocia zmarłego, jego kuzynka lub brat, nie mówiąc już o potomstwie. Jeśli stanowisko senatora traktuje się jako część masy spadkowej, powinno być ono sprawiedliwie podzielone między całą rodzinę, proporcjonalnie do stopnia pokrewieństwa. Jeden z wyborców zgłosił podobną propozycję w odniesieniu do funkcji prezydenta: skoro kandydatów dzieli tak mała liczba głosów, to niech Al Gore urzęduje w dni powszednie, a George W. Bush w weekendy i święta, kiedy nic specjalnego się nie dzieje. Bush będzie mógł się wtedy spokojnie oddawać kultywowaniu swoich lapsusów, które zyskały już miano bushyzmów, jak mylenie służb podatkowych (IRS) z Irlandzką Armią Republikańską (IRA) albo podkreślanie z troską, że "coraz więcej importowanej ropy naftowej pochodzi z zagranicy".
Nie będzie nam jednak dane ograniczać uciechy tylko do bushyzmów oraz trupów kandydujących do Senatu. Wszystkich przebiła chyba szefowa resortu spraw wewnętrznych Florydy, która wyznaczyła - w majestacie lokalnego prawa - godzinę, do jakiej można liczyć głosy. A mogło się wydawać, że w demokracji chodzi o to, żeby się dowiedzieć, kto dostał więcej głosów, nie zaś o to, kto dostał więcej głosów do godziny siedemnastej 14 listopada 2000 r. Przy podobnej konkurencji anegdotyczne zdają się takie zdarzenia, jak znalezienie dwóch zapieczętowanych urn z nie przeliczonymi głosami "w plenerze", myląco zredagowane karty wyborcze, niedokładności w działaniu maszyn liczących głosy czy odnalezienie dwóch wypełnionych i oficjalnie potwierdzonych kart wyborczych w Danii. Nie dziwota, że wybory śledzono ze szczególnym rozbawieniem w krajach Trzeciego Świata, skąd napływały sugestie, że może zamiast wysyłać obserwatorów ONZ do Kosowa, na Wybrzeże Kości Słoniowej lub wyspy Fidżi, należałoby ich skierować raczej na Florydę.
Ale w odróżnieniu od wielu rejonów świata w Ameryce natychmiast włączyły się mechanizmy korygujące błędy. Są one skomplikowane oraz praco- i czasochłonne, dlatego próbuje się je wrzucać do jednego worka z rzeczami naprawdę śmiesznymi i groźnymi, byle szybko wyłonić zwycięzcę, najlepiej "swojego". Tymczasem amerykański system na szczęście zapewnia okres "buforowy" co najmniej do 20 stycznia, więc nie ma powodu do dramatycznego pośpiechu. Są natomiast powody, żeby poczekać. Przede wszystkim ten, że w demokracji nie jest ważne, kto wygra szybko, tylko kto wygra naprawdę. Pośpiech sprawi, że nowy prezydent USA będzie mógł liczyć na wiele rzeczy, ale nie na prawdziwy prestiż i pełne uznanie prawa do pełnienia urzędu. A dopiero to mogłoby być groźne dla tamtejszej demokracji.
Specjaliści zarabiają, a my dowiadujemy się, jak wyglądają mechanizmy wydarzeń, w których uczestniczymy, dopiero gdy sytuacja się gmatwa. Wiemy, że w Stanach Zjednoczonych ktoś kogoś trzepnął w szczękę, ale po tygodniu od tego faktu ciągle jeszcze nie wiemy, kto kogo i kto w nagrodę znajdzie się w Białym Domu. Natomiast coraz lepiej wiemy, dlaczego nie wiemy. A dowiadując się tego, stajemy się widzami spektaklu barwnego i niespodziewanego.
W najdoskonalszej technicznie demokracji na świecie - i podczas najbardziej doniosłego dla niej aktu, czyli wyborów - mnożą się błędy techniczne oraz próby łamania najbardziej oczywistych zasad demokratycznych. Nie było ich widać i nikt się nimi nie zajmował w sytuacjach jasnych. I zapewne nadal by tak było, gdyby sprawy nagle się nie zagmatwały. Jedyną atrakcją tegorocznych wyborów w USA byłoby zapewne zwycięstwo kandydata nieboszczyka w jednym ze stanów i przyznanie jego miejsca w Senacie wdowie. Ten wypadek ośmiesza amerykańską demokrację, jeśli nie demokrację w ogóle, wystarczająco, by świat chichotał przez kilka tygodni. Długo można by się zastanawiać, dlaczego właściwie senatorem nie może zostać ciocia zmarłego, jego kuzynka lub brat, nie mówiąc już o potomstwie. Jeśli stanowisko senatora traktuje się jako część masy spadkowej, powinno być ono sprawiedliwie podzielone między całą rodzinę, proporcjonalnie do stopnia pokrewieństwa. Jeden z wyborców zgłosił podobną propozycję w odniesieniu do funkcji prezydenta: skoro kandydatów dzieli tak mała liczba głosów, to niech Al Gore urzęduje w dni powszednie, a George W. Bush w weekendy i święta, kiedy nic specjalnego się nie dzieje. Bush będzie mógł się wtedy spokojnie oddawać kultywowaniu swoich lapsusów, które zyskały już miano bushyzmów, jak mylenie służb podatkowych (IRS) z Irlandzką Armią Republikańską (IRA) albo podkreślanie z troską, że "coraz więcej importowanej ropy naftowej pochodzi z zagranicy".
Nie będzie nam jednak dane ograniczać uciechy tylko do bushyzmów oraz trupów kandydujących do Senatu. Wszystkich przebiła chyba szefowa resortu spraw wewnętrznych Florydy, która wyznaczyła - w majestacie lokalnego prawa - godzinę, do jakiej można liczyć głosy. A mogło się wydawać, że w demokracji chodzi o to, żeby się dowiedzieć, kto dostał więcej głosów, nie zaś o to, kto dostał więcej głosów do godziny siedemnastej 14 listopada 2000 r. Przy podobnej konkurencji anegdotyczne zdają się takie zdarzenia, jak znalezienie dwóch zapieczętowanych urn z nie przeliczonymi głosami "w plenerze", myląco zredagowane karty wyborcze, niedokładności w działaniu maszyn liczących głosy czy odnalezienie dwóch wypełnionych i oficjalnie potwierdzonych kart wyborczych w Danii. Nie dziwota, że wybory śledzono ze szczególnym rozbawieniem w krajach Trzeciego Świata, skąd napływały sugestie, że może zamiast wysyłać obserwatorów ONZ do Kosowa, na Wybrzeże Kości Słoniowej lub wyspy Fidżi, należałoby ich skierować raczej na Florydę.
Ale w odróżnieniu od wielu rejonów świata w Ameryce natychmiast włączyły się mechanizmy korygujące błędy. Są one skomplikowane oraz praco- i czasochłonne, dlatego próbuje się je wrzucać do jednego worka z rzeczami naprawdę śmiesznymi i groźnymi, byle szybko wyłonić zwycięzcę, najlepiej "swojego". Tymczasem amerykański system na szczęście zapewnia okres "buforowy" co najmniej do 20 stycznia, więc nie ma powodu do dramatycznego pośpiechu. Są natomiast powody, żeby poczekać. Przede wszystkim ten, że w demokracji nie jest ważne, kto wygra szybko, tylko kto wygra naprawdę. Pośpiech sprawi, że nowy prezydent USA będzie mógł liczyć na wiele rzeczy, ale nie na prawdziwy prestiż i pełne uznanie prawa do pełnienia urzędu. A dopiero to mogłoby być groźne dla tamtejszej demokracji.
Więcej możesz przeczytać w 48/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.