Z rządzeniem jest podobnie jak z piłką nożną: im prostsza gra, tym skuteczniejsza
Z tymi ministrami to nie można porozmawiać ani o literaturze, ani o postmodernizmie, ani nawet o dziełach prof. Jerzego Jedlickiego. No, żadni z nich intelektualiści, żeby nie powiedzieć - prostaki. Tak narzeka warszawka na umysłowe niedostatki rządu, nie tylko tego, ale tego szczególnie. Bo warszawka i inteligencki salon w ogóle mają wyobrażenie o rządzie jako o klubie dyskusyjnym. Albo o czymś w stylu któregoś z "humanistycznych" instytutów Polskiej Akademii Nauk, gdzie czas płynie tak wolno, jakby w sąsiedztwie akademii była jakaś potężna siła grawitacyjna. Jak minister nie wie, powiedzmy, co nowego napisała Erica Jong czy inna Elfriede Jelinek, to jest obciach. I ma on podejmować decyzje z odpowiednim namysłem i intelektualnym pogłębieniem, bo jak mawia prof. Jedlicki, niczego tak nam nie brakuje jak namysłu.
Twierdzę, że niczego tak nam nie zbywa jak namysłu. I na przykład minister nie powinien robić niczego, czego oczekują od niego warszawka i salon. Od pogłębiania i namysłu są inteligenci z salonu (vide: "Choroba próżniacza"), a rządzący są od podejmowania trafnych decyzji. Nawet wtedy, gdy za dużo gadają - jak ostatnio premier. Byłem kiedyś na wyborczym wiecu Patricka Buchanana, republikańskiego kandydata na prezydenta USA. I wyraził on myśl, która przyświeca większości amerykańskich prezydentów i polityków w ogóle, choć w Polsce wywołałaby co najmniej uśmiech politowania: nie są oni talker (od ględzenia), ale doer (od robienia).
Członkowie rządzącej ekipy nie muszą znać "Medytacji kartezjańskich" Husserla czy "Prawdy i metody" Gadamera, podobnie jak setnego odcinka dywagacji prof. Jedlickiego o roli inteligencji. Oni muszą umieć rządzić. Kiedy ktoś to potrafi, jak w USA Ronald Reagan czy obecnie George W. Bush, a nie sili się na przykład na analizowanie nowej powieści Joyce Carol Oates, w oczach nie tylko naszych inteligentów uchodzi za barbarzyńcę, kmiota i prostaka. Kmiotem nie był dla nich za to na przykład kanclerz Niemiec Helmut Schmidt. Bo pięknie opowiadał o nowych powieściach Heinricha Bšlla czy kolejnej książce swego przyjaciela Jurgena Habermasa. Nic to, że tenże Schmidt nie kiwnął nawet palcem, gdy generał Jaruzelski rozprawiał się z "Solidarnością", a nawet był z tego wyraźnie zadowolony. No i kanclerzem był takim sobie.
Atak profesorów prawa (implicite: samych wybitnych intelektualistów, co nie tylko prawo znają, ale i bez lektury prof. Jedlickiego spać się nie kładą) na ministra Zbigniewa Ziobrę jest klinicznym przykładem tego, jak salon postrzega rządzenie. Ziobro powinien kokietować "wybitnych prawników", uniżenie się z nimi konsultować, prowadzić uczone dysputy o filozofii prawa i czuć się malutkim robaczkiem przy tych gigantach intelektu. Czyli nie powinien rządzić resortem, a wtedy byłby dobrym ministrem. Problem w tym, że wtedy byłby akurat ministrem fatalnym. No, może byłby dobry dla przestępców. Ale może właśnie o to chodzi (vide: "Bezprawie i niesprawiedliwość", cover story tego numeru).
W ostatni piątek w Sejmie premier Kazimierz Marcinkiewicz trafnie zauważył, że salon śmieje się z niego i innych przywódców PiS, a zwłaszcza ci, którzy wiedzą wszystko najlepiej. A Jarosław Kaczyński słusznie mówił o łże-elitach. Owszem, ten rząd ma mnóstwo wad i wiele zaniechań oraz błędnych decyzji na koncie. Ale ten rząd nie ma na szczęście ambicji popadania w głęboki namysł. Z tego powodu salon uważa obecnie rządzących co najwyżej za cwanych kmiotków. Tyle że doświadczenia wielu demokratycznych krajów pokazują, iż kmiotkowie prawie zawsze rządzą lepiej niż na przykład profesorowie (nie żebym miał cokolwiek do profesorów, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie oddaje im władzy). Bo wbrew pozorom z rządzeniem jest podobnie jak z piłką nożną: im prostsza gra, tym skuteczniejsza.
Salon sądzący, że rządzenie to jest głęboki namysł, czyli dzielenie włosa na ośmioro, jest nie tyle nawet naiwny, ile interesowny. Bo władza za to salon dopieszcza, a ten czuje się ważny - jak nasi filmowcy i twórcy w ogóle (vide: "Polskie sępy"). Ale w tym myśleniu jest pułapka. Kiedy bowiem mędrcom z salonu wydaje się, że kokietująca ich władza ich szanuje, nie dostrzegają, że de facto nimi gardzi, a co najwyżej traktuje ich instrumentalnie. Albo jako alibi. Bo mędrcy z salonu i profesura idealnie się nadają do roli alibi. W końcu kto będzie źle myślał o władzy, która się otacza samymi gigantami intelektu i ludźmi głębokiego namysłu. Czyż nie tak kombinowali Lenin i Stalin, gdy kokietowali inteligentów i twórców? Ale w rzeczywistości byli to tylko użyteczni idioci.
Więcej możesz przeczytać w 8/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.