Nauczyciele mało zarabiają, ale pracują jeszcze mniej
Nauczyciele zarabiają mało. Tak przynajmniej twierdzą. Przeciętne wynagrodzenie brutto w edukacji wyniosło w trzech kwartałach tego roku 1700 zł, co stanowi 90 proc. średniej krajowej pensji. W 1999 r. średnia nauczycielska pensja wyniosła 1531 zł, czyli 89,7 proc. przeciętnego wynagrodzenia w gospodarce narodowej. To niedużo. Zgoda. Pod warunkiem, że porównamy to z płacami w najlepiej płatnym sektorze nadzoru finansowego (w tym roku średnio 4838 zł). Prawdą jest też, że nauczycielom obiecano większe podwyżki, niż im przyznano. Dlatego nic dziwnego, że narzekają. Nie zmienia to jednak realiów, w jakich znalazło się polskie szkolnictwo, i fakty - chociaż niewygodne dla nauczycieli - warto przypomnieć teraz, kiedy decydują się losy budżetu i pieniędzy na edukację.
Po pierwsze, wszędzie na świecie w szkolnictwie finansowanym z budżetu zarobki nauczycieli nie przekraczają średniej krajowej pensji. Inne są zarobki w prywatnych szkołach funkcjonujących na zasadach rynkowych (ale i w Polsce są one "zupełnie inne"). Nauczyciele nie powinni więc mieć pretensji o to, że mało zarabiają, lecz o to, że pracują w sferze budżetowej i że w Polsce średnia pensja jest niższa niż w USA, Francji czy Niemczech.
Po drugie, nauczyciele zarabiają mało, ale pracują jeszcze mniej. Niedawno nieco złośliwie wyliczyłem, że rocznie pracują 800 godzin. W porównaniu z normatywnym czasem (47 tygodni roboczych po 42 godziny) wynoszącym 1974 godziny jest to obciążenie dwuipółkrotnie mniejsze. Oznacza to, że w przeliczeniu na stawkę godzinową zarabiają dwa razy tyle, ile przeciętny pracownik.
Co oczywiste, moje obliczenia dotyczące czasu pracy zostały zakwestionowane. Zdenerwowana moją metodyką rozliczania z pracy czytelniczka "Wprost" wyliczyła, że jest to godzin 1800. Z takim szacunkiem z kolei ja nie mogę się zgodzić. Na pracę nauczyciela składają się godziny dydaktyczne, prace administracyjne i praca domowa (przygotowanie zajęć czy poprawianie klasówek). I tylko ten pierwszy element z grubsza można wyliczyć. Przy 38 tygodniach dydaktycznych (w lecie odpada 10 tygodni, w ciągu roku dodatkowo cztery) i 20 godzinach zajęć (pamiętajmy, że godzina pracy w szkole trwa 45 minut) jest to 760 godzin rocznie. Jeżeli przyjmiemy tę wielkość za dobrze udokumentowaną, zobaczymy, że ja - nieco złośliwie - przyjąłem, iż dodatkowe prace zabierają nauczycielom godzinę tygodniowo, a moja polemistka uznała, że aż 26 godzin. I chyba nieco przesadziła (choć może kilku takich nauczycieli jest). A zatem wypada się zgodzić, że prawda leży gdzieś pośrodku i nauczyciele w rachunku godzinowym mają stawki o połowę wyższe od przeciętnego pracownika najemnego (choć dwukrotnie mniejsze niż nadzorcy finansowi).
Po trzecie, kolejny raz twierdzę, że dopóki będzie istnieć Karta Nauczyciela i szkolnictwo pozostanie sferą budżetową, dopóty belferskie pensje będą mizerne, niezależnie od tego, czy ministrem będzie profesor Handke, Izabella Sierakowska czy święty Mikołaj. Nauczycieli jest bowiem straszliwie dużo (resort edukacji zatrudnia 850 tys. osób). W polskich szkołach podstawowych nauczyciel przypada średnio na 13 uczniów. W Holandii i Danii średnia przekracza 20 uczniów. Poziomu kształcenia nie warto już nawet porównywać. Łatwo wyliczyć (chociaż prof. Handke tego nie umiał), że dołożenie "na rękę" każdemu pedagogowi 100 zł miesięcznie (co w jego sytuacji materialnej niewiele zmieni) daje (z pochodnymi) w skali rocznej dodatkowy wydatek budżetowy w wysokości 2 mld zł. To, że takich pieniędzy zabrakło, można od biedy uznać za skandal. Jeżeli jednak myślelibyśmy o wywindowaniu płac do 115-120 proc. średniej krajowej (czyli o podwyżkach o 500 zł, co - być może - zadowoliłoby nauczycieli), to w grę wchodzi już 10 mld zł. A to oznaczałoby zwiększenie nakładów na szkolnictwo o połowę. Takich pieniędzy w budżecie nie ma. I uczciwość nakazuje powiedzieć, że w dającej się przewidzieć przyszłości nie będzie. Uczciwość nakazuje zresztą także zastanowić się nad faktem, czy podwyższanie pensji wszystkim równo jest uczciwe.
Wniosek jest jeden. Rachunki bilansowe i troska o "młodzieży chowanie" nakazują likwidację budżetowego zasilania szkolnictwa i wprowadzenie rynkowego mechanizmu weryfikacji wynagrodzeń nauczycieli. Powtórzę, prawdziwego rynku, a nie urzędu typu kasy szkolne, wzorowanego na chorych kasach chorych. Ludziom trzeba dać do ręki (może być w postaci bonu) pieniądze zabrane poprzez podatek edukacyjny (w tym roku 23 mld zł, czyli około 2000 zł na przeciętną rodzinę lub 3000 zł na rodzinę posyłającą dzieci do szkoły - to są naprawdę duże pieniądze!), a szkoły zamienić w firmy sprzedające usługi za czesne. Wtedy i tylko wtedy powstanie warstwa prawdziwych nauczycieli, zarabiających prawdziwe pieniądze.
Więcej możesz przeczytać w 51/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.