Najpopularniejsza przeglądarka internetowa świata Yahoo! zawiera prawie 153 tys. stron poświęconych prywatyzacji i własności prywatnej – mniej jest witryn o seksie (663 tys.), ale więcej o biurokracji (ponad 142 tys.). Nie mają zatem racji ci, którzy twierdzą, że połowa naszych myśli krąży wokół seksu. Czasem myślimy także o tym, jak usprawnić życie społeczne. I w tym usprawnianiu coraz bardziej liczymy na siebie, a coraz mniej na państwo.
Najpopularniejsza przeglądarka internetowa świata Yahoo! zawiera prawie 153 tys. stron poświęconych prywatyzacji i własności prywatnej – mniej jest witryn o seksie (663 tys.), ale więcej o biurokracji (ponad 142 tys.). Nie mają zatem racji ci, którzy twierdzą, że połowa naszych myśli krąży wokół seksu. Czasem myślimy także o tym, jak usprawnić życie społeczne. I w tym usprawnianiu coraz bardziej liczymy na siebie, a coraz mniej na państwo.
Po bankructwie gospodarki komunistycznej, po wielu pracach teoretycznych wykazujących nieefektywność sektora publicznego w gospodarce rynkowej i udanej denacjonalizacji kilku firm powracamy do starych dobrych zasad ekonomii. Zasad bardzo wąsko określających rolę państwa i podmiotów publicznych w ekonomii. Przestrzegających przed zagrożeniami, jakie stanowi państwo dla rozwoju – i to nie tylko gospodarczego. Jak powiedział Alfred Marshall: "Państwo od biedy może wydawać dzieła Szekspira. Na pewno jednak ich nie napisze".
Na początku lat 90. Polska stała się prymusem prywatyzacji wśród państw postkomunistycznych. Dziś jednak, jeśli idzie o tempo i zakres przemian własnościowych, spadliśmy na pozycję outsidera. Z 8453 przedsiębiorstw państwowych, które istniały w roku 1990, przekształceniami własnościowymi objęliśmy tylko około 5 tys. Nie znaczy to jednak, że je sprywatyzowaliśmy. Wiele z nich pozostaje w objęciach państwa. Pomijam już "procesy prywatyzacyjne w toku" (bywa, że toczą się dziesięć lat). Wymyśliliśmy wiele metod "łże-prywatyzacji". Wymienić mogę:
- prywatyzację pozorną (typu kuponovki), dzięki której niby-właścicielami prywatyzowanych obiektów stają się wszyscy obywatele RP
- prywatyzację państwową (według Kołodki), w wyniku której powstaje "prywatna" spółka akcyjna, a jej udziałowcami są podmioty państwowe (fundusze, agencje)
- prywatyzację państwowoprywatną (według Buchacza), która różni się od poprzedniej tym, że do 99 proc. udziałów państwa dodajemy 1 proc. udziałów podmiotu prywatnego, a następnie tworząc podmioty pochodne, przekazujemy mu pełną władzę nad majątkiem
- prywatyzację prywatno-państwową (według Chronowskiego), w której chcemy, aby prywatny podmiot zapłacił za przedsiębiorstwo państwowe, ale pozostawił władzę nad firmą krewnym i znajomym królika
- prywatyzację statystyczną, polegającą na tym, że Sejm decyduje, iż jakiś obiekt od dziś należy do sektora prywatnego. Tak postąpiono ze spółdzielczością mieszkaniową, co znakomicie poprawiło statystykę i humory rządzących.
Oczywiście, przedstawiciele władzy bardzo się w tym momencie oburzą. Ich obrona będzie się opierać na dwóch bastionach. Pierwszy to obiektywne trudności. Bronią się tu przedstawiciele ugrupowań mających na sztandarach hasła liberalne. Wszak brakuje kapitału, przedsiębiorstwa nie są przygotowane i trzeba je restrukturyzować, konieczne są skomplikowane procedury inwentaryzacyjne, wyceny itp. itd. Ci zaś, którzy oszukują wyborców, posiłkując się hasłami interesu narodowego i społecznej wrażliwości, postraszą nas Niemcem odbierającym ziemię oraz bezrobociem. Powołają się także na wyniki badań socjologicznych, z których wynika, że obywatele RP chcą pracować na państwowym, zarabiać minimum 120 proc. średniej krajowej pensji, a wczasy spędzać w domu FWP na Majorce.
Mają rację, jeśli chodzi o jedno. Bez nacisku społecznego prywatyzacja utknie w martwym punkcie. Za dwadzieścia lat ciągle będziemy mieć połowę przedsiębiorstw "łże-prywatnych", znacjonalizowane kasy chorych, fatalne szkolnictwo państwowe i jeszcze kilka dobrodziejstw gospodarki zetatyzowanej. Z jedną różnicą. W administracji nie będzie pracować 350 tys. osób (4 proc. ogółu zatrudnionych), lecz milion. Taką prognozę można sporządzić na podstawie dotychczasowych tendencji (w 1989 r., u szczytu systemu nakazowo-rozdzielczego, mieliśmy 150 tys. biurokratów). Do tej pory wszystko przebiega zgodnie z deklaracją Jerzego Buzka: "Bierzemy władzę, aby przekazać ją ludziom". W miejsce nazwiska obecnego premiera równie dobrze można wpisać Olszewski, Suchocka, Pawlak, Oleksy, Cimoszewicz... Po rewolucyjnych zmianach wprowadzonych za rządów Mazowieckiego i Bieleckiego mamy stały (choć postępujący w zmiennym tempie) proces rekonstrukcji państwowego lewiatana. Dla dobra obywateli Państwo (pisane wielką literą) stara się ich zrenacjonalizować. I jeżeli Obywatele (wielką literą) nie zbuntują się i nie sprywatyzują państwa, na pewno mu się to uda. A okazja do buntu jest świetna. Wkrótce politycy uchwalą, że partie przechodzą na garnuszek podatnika. Podobnie jak w wypadku reformy samorządowej zrobi się to dla dobra obywatela, z odwołaniem do światowych standardów. Ze ślepym nie dyskutuje się o kolorach, a z politykami o redukcji funkcji państwa. Jeśli w ogóle chce mi się na ten temat pisać, to tylko po to, by postawić wyborcom pewne pytania. Jest ich tak wiele, że poniżej podam tylko niektóre.
- Czy naprawdę chcemy "kartek na zdrowie"? Związek lekarzy ma rację, twierdząc, że do tego sprowadza się system kas chorych. Czy przeciętna rodzina korzystająca z normalnego systemu ubezpieczeń nie jest w stanie za 2 tys. zł (tyle wynoszą nasze podatki płacone na obecny system) plus to, co płaci prywatnie, zadbać o swoje zdrowie? Czy to normalne, że spośród miliona pracowników służby zdrowia tylko około 400 tys. zajmuje się chorymi (100 tys. lekarzy, 20 tys. stomatologów oraz 270 tys. pielęgniarek i położnych)?
- Czy znane są państwu wyniki badań Erica Hanushcka ("Rationalizing School Spending"), który analizując efektywność szkolnictwa w USA, stwierdził, że realne nakłady na ucznia w szkołach publicznych wzrosły w latach 1965-1995 trzykrotnie, a wyniki testów kontrolnych pogorszyły się? W Polsce nie przeprowadza się takich testów, a realne nakłady na ucznia wzrosły w tym czasie dwuipółkrotnie. Czy to normalne, że wśród 850 tys. zatrudnionych w sektorze edukacji państwowej jest niespełna 400 tys. nauczycieli?
- Czy patrząc na stan mieszkań komunalnych, można odmówić racji stwierdzeniu Assar Lindbeck: "Kontrola czynszów jest bardziej skuteczną metodą niszczenia miast niż bombardowanie" ?
- Czy można się zgodzić z twórcami kultury, którzy na swoim kongresie podjęli uchwałę głoszącą, że państwo na kulturę musi wydawać co najmniej 1 proc. PKB? Ten procent oznacza 8,5 mld zł. Uchwalili więc, że państwo ma być wyżej wymienionym "Szekspirem" i że przeciętna rodzina ma na owego Szeks-pira płacić podatki w wysokości 800 zł. Dla porównania, z badań budżetów domowych wynika, że wydatki na kulturę w przeciętnym gospodarstwie wynoszą 10 zł (słownie: dziesięć) rocznie. Czy te liczby nie pokazują, że coś się tu nie zgadza?
- Czy najgroźniejszy polski przestępca mógłby po prostu wyjść na spacer z więzienia, gdyby było ono prywatne?
- O ile można by zredukować zatrudnienie w administracji, jeśli wyżej wymienione usługi (i parę innych) wykonywałyby firmy prywatne? O ile obniżyłyby się nasze podatki?
Socjolog Paweł Śpiewak uważa, że naszym największym problemem jest postkomunizm. A postkomunizm to "nie problem formacji politycznych wywodzących się ze starego reżimu, ale choroba, która przenika cały ustrój państwa i dotyka całej sfery publicznej. Mamy dzisiaj niemal takie państwo, jakie próbowaliśmy pokonać przed 1989 r. Dlatego problemem nie jest to, jaka partia będzie rządzić, ale jak i na podstawie jakiego projektu politycznego uda nam się przywrócić, jeśli nie wymarzoną przez lata wolność polityczną, to choćby potrzebny na co dzień porządek i ład organizacyjny". Czy można jeszcze przywrócić tę wymarzoną wolność? Sposób jest niby prosty: prywatyzować, redukować władzę polityczną i ograniczać biurokrację. Nie wiem tylko, jak to zrobić. Bo władza polityczna pociąga prawie tak jak seks. Pod hasłem political power zarejestrowano w Yahoo! aż 382 tys. stron.
Po bankructwie gospodarki komunistycznej, po wielu pracach teoretycznych wykazujących nieefektywność sektora publicznego w gospodarce rynkowej i udanej denacjonalizacji kilku firm powracamy do starych dobrych zasad ekonomii. Zasad bardzo wąsko określających rolę państwa i podmiotów publicznych w ekonomii. Przestrzegających przed zagrożeniami, jakie stanowi państwo dla rozwoju – i to nie tylko gospodarczego. Jak powiedział Alfred Marshall: "Państwo od biedy może wydawać dzieła Szekspira. Na pewno jednak ich nie napisze".
Na początku lat 90. Polska stała się prymusem prywatyzacji wśród państw postkomunistycznych. Dziś jednak, jeśli idzie o tempo i zakres przemian własnościowych, spadliśmy na pozycję outsidera. Z 8453 przedsiębiorstw państwowych, które istniały w roku 1990, przekształceniami własnościowymi objęliśmy tylko około 5 tys. Nie znaczy to jednak, że je sprywatyzowaliśmy. Wiele z nich pozostaje w objęciach państwa. Pomijam już "procesy prywatyzacyjne w toku" (bywa, że toczą się dziesięć lat). Wymyśliliśmy wiele metod "łże-prywatyzacji". Wymienić mogę:
- prywatyzację pozorną (typu kuponovki), dzięki której niby-właścicielami prywatyzowanych obiektów stają się wszyscy obywatele RP
- prywatyzację państwową (według Kołodki), w wyniku której powstaje "prywatna" spółka akcyjna, a jej udziałowcami są podmioty państwowe (fundusze, agencje)
- prywatyzację państwowoprywatną (według Buchacza), która różni się od poprzedniej tym, że do 99 proc. udziałów państwa dodajemy 1 proc. udziałów podmiotu prywatnego, a następnie tworząc podmioty pochodne, przekazujemy mu pełną władzę nad majątkiem
- prywatyzację prywatno-państwową (według Chronowskiego), w której chcemy, aby prywatny podmiot zapłacił za przedsiębiorstwo państwowe, ale pozostawił władzę nad firmą krewnym i znajomym królika
- prywatyzację statystyczną, polegającą na tym, że Sejm decyduje, iż jakiś obiekt od dziś należy do sektora prywatnego. Tak postąpiono ze spółdzielczością mieszkaniową, co znakomicie poprawiło statystykę i humory rządzących.
Oczywiście, przedstawiciele władzy bardzo się w tym momencie oburzą. Ich obrona będzie się opierać na dwóch bastionach. Pierwszy to obiektywne trudności. Bronią się tu przedstawiciele ugrupowań mających na sztandarach hasła liberalne. Wszak brakuje kapitału, przedsiębiorstwa nie są przygotowane i trzeba je restrukturyzować, konieczne są skomplikowane procedury inwentaryzacyjne, wyceny itp. itd. Ci zaś, którzy oszukują wyborców, posiłkując się hasłami interesu narodowego i społecznej wrażliwości, postraszą nas Niemcem odbierającym ziemię oraz bezrobociem. Powołają się także na wyniki badań socjologicznych, z których wynika, że obywatele RP chcą pracować na państwowym, zarabiać minimum 120 proc. średniej krajowej pensji, a wczasy spędzać w domu FWP na Majorce.
Mają rację, jeśli chodzi o jedno. Bez nacisku społecznego prywatyzacja utknie w martwym punkcie. Za dwadzieścia lat ciągle będziemy mieć połowę przedsiębiorstw "łże-prywatnych", znacjonalizowane kasy chorych, fatalne szkolnictwo państwowe i jeszcze kilka dobrodziejstw gospodarki zetatyzowanej. Z jedną różnicą. W administracji nie będzie pracować 350 tys. osób (4 proc. ogółu zatrudnionych), lecz milion. Taką prognozę można sporządzić na podstawie dotychczasowych tendencji (w 1989 r., u szczytu systemu nakazowo-rozdzielczego, mieliśmy 150 tys. biurokratów). Do tej pory wszystko przebiega zgodnie z deklaracją Jerzego Buzka: "Bierzemy władzę, aby przekazać ją ludziom". W miejsce nazwiska obecnego premiera równie dobrze można wpisać Olszewski, Suchocka, Pawlak, Oleksy, Cimoszewicz... Po rewolucyjnych zmianach wprowadzonych za rządów Mazowieckiego i Bieleckiego mamy stały (choć postępujący w zmiennym tempie) proces rekonstrukcji państwowego lewiatana. Dla dobra obywateli Państwo (pisane wielką literą) stara się ich zrenacjonalizować. I jeżeli Obywatele (wielką literą) nie zbuntują się i nie sprywatyzują państwa, na pewno mu się to uda. A okazja do buntu jest świetna. Wkrótce politycy uchwalą, że partie przechodzą na garnuszek podatnika. Podobnie jak w wypadku reformy samorządowej zrobi się to dla dobra obywatela, z odwołaniem do światowych standardów. Ze ślepym nie dyskutuje się o kolorach, a z politykami o redukcji funkcji państwa. Jeśli w ogóle chce mi się na ten temat pisać, to tylko po to, by postawić wyborcom pewne pytania. Jest ich tak wiele, że poniżej podam tylko niektóre.
- Czy naprawdę chcemy "kartek na zdrowie"? Związek lekarzy ma rację, twierdząc, że do tego sprowadza się system kas chorych. Czy przeciętna rodzina korzystająca z normalnego systemu ubezpieczeń nie jest w stanie za 2 tys. zł (tyle wynoszą nasze podatki płacone na obecny system) plus to, co płaci prywatnie, zadbać o swoje zdrowie? Czy to normalne, że spośród miliona pracowników służby zdrowia tylko około 400 tys. zajmuje się chorymi (100 tys. lekarzy, 20 tys. stomatologów oraz 270 tys. pielęgniarek i położnych)?
- Czy znane są państwu wyniki badań Erica Hanushcka ("Rationalizing School Spending"), który analizując efektywność szkolnictwa w USA, stwierdził, że realne nakłady na ucznia w szkołach publicznych wzrosły w latach 1965-1995 trzykrotnie, a wyniki testów kontrolnych pogorszyły się? W Polsce nie przeprowadza się takich testów, a realne nakłady na ucznia wzrosły w tym czasie dwuipółkrotnie. Czy to normalne, że wśród 850 tys. zatrudnionych w sektorze edukacji państwowej jest niespełna 400 tys. nauczycieli?
- Czy patrząc na stan mieszkań komunalnych, można odmówić racji stwierdzeniu Assar Lindbeck: "Kontrola czynszów jest bardziej skuteczną metodą niszczenia miast niż bombardowanie" ?
- Czy można się zgodzić z twórcami kultury, którzy na swoim kongresie podjęli uchwałę głoszącą, że państwo na kulturę musi wydawać co najmniej 1 proc. PKB? Ten procent oznacza 8,5 mld zł. Uchwalili więc, że państwo ma być wyżej wymienionym "Szekspirem" i że przeciętna rodzina ma na owego Szeks-pira płacić podatki w wysokości 800 zł. Dla porównania, z badań budżetów domowych wynika, że wydatki na kulturę w przeciętnym gospodarstwie wynoszą 10 zł (słownie: dziesięć) rocznie. Czy te liczby nie pokazują, że coś się tu nie zgadza?
- Czy najgroźniejszy polski przestępca mógłby po prostu wyjść na spacer z więzienia, gdyby było ono prywatne?
- O ile można by zredukować zatrudnienie w administracji, jeśli wyżej wymienione usługi (i parę innych) wykonywałyby firmy prywatne? O ile obniżyłyby się nasze podatki?
Socjolog Paweł Śpiewak uważa, że naszym największym problemem jest postkomunizm. A postkomunizm to "nie problem formacji politycznych wywodzących się ze starego reżimu, ale choroba, która przenika cały ustrój państwa i dotyka całej sfery publicznej. Mamy dzisiaj niemal takie państwo, jakie próbowaliśmy pokonać przed 1989 r. Dlatego problemem nie jest to, jaka partia będzie rządzić, ale jak i na podstawie jakiego projektu politycznego uda nam się przywrócić, jeśli nie wymarzoną przez lata wolność polityczną, to choćby potrzebny na co dzień porządek i ład organizacyjny". Czy można jeszcze przywrócić tę wymarzoną wolność? Sposób jest niby prosty: prywatyzować, redukować władzę polityczną i ograniczać biurokrację. Nie wiem tylko, jak to zrobić. Bo władza polityczna pociąga prawie tak jak seks. Pod hasłem political power zarejestrowano w Yahoo! aż 382 tys. stron.
Więcej możesz przeczytać w 52/53/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.