Bo tak naprawdę de Villepin był sam. Gdy toczył boje o reformę, Nicolas Sarkozy, wicepremier i najpopularniejszy polityk w kraju, zajmował się problemami rodzinnymi (jego żona właśnie wyjechała do kochanka do Nowego Jorku) i jak ognia unikał jednoznacznych wypowiedzi w tej sprawie. Początkowo murem za premierem stał prezydent (de Villepin zawsze uchodził za człowieka Chiraca), jednak w kluczowych momentach także przestał go popierać i zaczął szukać kompromisu. Słabość władz wyczuli studenci oraz opozycyjni socjaliści i nasilili protesty (w ciągu tygodnia liczba demonstrujących wzrosła z miliona do trzech milionów), co w końcu doprowadziło do upadku projektu reform.
Wiadomo, czemu Sarkozy nie poparł de Villepina - premier jest jego głównym konkurentem do fotela prezydenta. Czemu jednak z poparcia wycofał się Chirac? Czyżby sam liczył na kolejną kadencję w Pałacu Elizejskim?
Nie ma wątpliwości, że porażka reformy CPE to porażka de Villepina w wyścigu do prezydentury. Teraz liczy się w nim tylko Sarkozy, stojący na razie w tyle i czekający na moment, aby rozpocząć finisz w wyścigu wyborczym. Chyba że słabość i kłótnie w rządzącym obozie wykorzystają socjaliści - najwięksi zwycięzcy boju o CPE. Jeśli uda im się wreszcie porozumieć i znaleźć wyrazistego kandydata na prezydenta, może on poważnie zagrozić Sarkozy'emu - także osłabionemu zamieszaniem wokół reformy.
Francuscy politycy bawią się w odstrzeliwanie siebie nawzajem. Jednak bez reform w stylu CPE niedługo Francję odstrzeli reszta świata. Może to nauczy tamtejszą klasę rządzącą, że nie strzela się do premiera bez konsekwencji.
Agaton Koziński