Czy PiS odwoła Wojciecha Olejniczaka, dlaczego w Polsce brakuje anestezjologów, jak "służbowo" podróżują tarnowscy radni, czy na wieś powrócą parobkowie - o tym piszą dzisiejsze gazety.
Już tylko kilka dni Wojciech Olejniczak z SLD będzie się cieszył funkcją wicemarszałka Sejmu - zapowiada "Dziennik". PiS chce go odwołać ze stanowiska i będzie namawiało do tego samego współkoalicjantów - Samoobronę i LPR. Debata odbędzie się tym tygodniu. - Platforma będzie w niezręcznej sytuacji, bo muszą szukać sojuszników w swojej polityce demontażu i z Olejniczakiem im po drodze, ale głosować w jego obronie będzie im głupio - ocenia Tadeusz Cymański, wiceprzewodniczący klubu PiS. PiS złożyło wniosek o odwołanie Olejniczaka w styczniu. Opozycja chciała wówczas przyspieszyć prace nad budżetem, a PiS to blokowało. Przy tej okazji marszałek Sejmu Marek Jurek próbował odebrać Markowi Kotlinowskiemu, wicemarszałkowi z LPR, prowadzenie obrad. W uzasadnieniu wniosku o odwołanie Olejniczaka PiS stwierdza, że szef Sojuszu "publicznie pochwalał i popierał" niekonstytucyjne zachowanie Kotlinowskiego. - Uważamy, że w ten sposób Olejniczak złamał konstytucję - mówi wiceszef klubu PiS Marek Kuchciński. Jego zdaniem jest prawdopodobne, że Olejniczak straci stanowisko - czytamy w artykule "PiS chce odwołać Wojciecha Olejniczaka ze stanowiska". W Polsce anestezjologów jest już tak mało, że muszą znieczulać po kilku pacjentów naraz. To wbrew regułom znieczulania i standardom bezpieczeństwa. Powikłania, do których może dojść w trakcie znieczulenia, to zaburzenia rytmu serca i uszkodzenie płuc. Bez natychmiastowej reakcji anestezjologa pacjentowi grozi śmierć - pisze "Gazeta Wyborcza" w artykule "Wielka ucieczka anestezjologów". - Znieczulam po trzech pacjentów naraz - opowiada Dariusz Kuśmierski ze szpitala w Częstochowie, przewodniczący Związku Zawodowego Anestezjologów. - Biegam między salami zabiegowymi, wszystko robię w pośpiechu. To tak, jakby w czasie lotu zostawić samolot bez pilota: właściwie nie jest potrzebny, bo nad wszystkim czuwa automatyka. Ale jeśli zdarzy się coś nieprzewidzianego, to dojdzie do tragedii. Szpital, w którym pracuje Kuśmierski, zatrudnia trzech anestezjologów: przy czterech oddziałach zabiegowych i na 12 sal operacyjnych. - Wykonanie wszystkich zabiegów zgodnie ze sztuką przy tak skąpej obsadzie anestezjologicznej jest niemożliwe - mówi. Podobnie jest w wielu szpitalach w kraju. Anestezjologów brakuje, bo gremialnie wyjeżdżają za granicę. Aż 570 lekarzy tej specjalności wzięło dotąd zaświadczenia potrzebne do uznania kwalifikacji zawodowych w Unii Europejskiej. To prawie 15 proc. spośród zarejestrowanych (według izby lekarskiej mamy 3900 wykwalifikowanych anestezjologów). - Popracuję na lepszym sprzęcie, na jednym etacie, na jednym bloku operacyjnym, a weekendy będę miał wolne. W kraju musiałem ciągnąć dwa i pół etatu, żeby wyżyć - mówi adiunkt w klinice PAM w Szczecinie z 15-letnim stażem. Rok temu wziął długi urlop, żeby dorobić w Londynie. Miał wrócić - kliniczny etat na niego czekał. Ale został: w Anglii zarobi w przeliczeniu co najmniej 50 tys. zł miesięcznie zamiast 5 tys. zł, które dostałby w kraju. W województwie zachodniopomorskim dodatkowo sytuację komplikuje bliskość niemieckiej granicy - szpitale w Passewalk, Schwedt, Uckermunde i Neubrandenburgu chętnie zatrudniają polskich lekarzy. Radni zadłużonego powiatu tarnowskiego i członkowie zarządu za pieniądze podatników przez osiem dni zwiedzali Hiszpanię i Portugalie, plażowali na Morzem Śródziemnym i Oceanem Atlantyckim - ujawnia "Rzeczpospolita" w tekście "Służbowa delegacja w rytmie flamenco". Na wycieczkę na półwysep Iberyjski pojechało blisko 30 osób, w tym 16 radnych (na 31). Oficjalnie wycieczka miała charakter "wyjazdu służbowego w celu nawiązania kontaktu z samorządami hiszpańskimi i portugalskimi". Radni nie spotkali się w Portugalii z żadnymi samorządowcami. Jedynie w Hiszpanii, w Grenadzie, burmistrz tego miasta przyjął kilku radnych na kurtuazyjnym spotkaniu. Starostwo zabiegało o to wcześniej, żeby - jak zdradza jeden z tarnowskich radnych - móc rozliczyć wyjazd jako służbowy. Program służbowego wyjazdy był napięty: już pierwszego dnia na portugalskim wybrzeżu radni zaczęli od plażowania. Potem zwiedzili kilka miast w Hiszpanii, zaliczyli też Gibraltar, skąd promem popłynęli do Afryki. Wieczorem bawili się przy flamenco. W sobotę wrócili do domu. Powiat tarnowski uczestniczy w programie "Przejrzysta Polska". Na wycieczkę pojechało dwóch członków komisji rewizyjnej Rady Powiatu, którzy oceniają celowość wydawania publicznych pieniędzy. Partyjni koledzy Andrzeja Leppera chcą zmienić przepisy i umożliwić urzędom pracy wysyłanie bezrobotnych na staże do rolników. Za ich pracę na roli płaciłoby państwo - pisze "Życie Warszawy" w artykule "Chłopi czekają na parobków". Takie przyuczenie do zawodu miałoby - zdaniem pomysłodawców - zachęcić młodych ludzi do zakładania własnych gospodarstw rolnych. - Staż mógłby ich zmobilizować, by pozostali w swoim środowisku, nie emigrowali za granicę - argumentuje poseł Samoobrony Bolesław Borysiuk, wiceprzewodniczący sejmowej komisji pracy. - To absurd. Rolnicy dostaną darmową siłę roboczą - denerwują się przeciwnicy pomysłu. Ireneusz Jabłoński z Centrum im. Adama Smitha komentuje wprost: to jakaś głupota. - Miejsca pracy nie powstają z dopłat, tylko wówczas gdy przedsiębiorca potrzebuje pracownika. A teraz po prostu nie opłaca się zatrudniać, bo koszty są za wysokie - mówi Jabłoński. O tym, że rolnicy nie będą się kwapić do zatrudniania stażystów na stałe, przekonany jest Józef Kołodziej, kierownik Powiatowego Urzędu Pracy w Brzozowie. - Stworzenie nowego miejsca pracy to koszt ponad tysiąca złotych miesięcznie. Przy tak niskiej rentowności w rolnictwie chłopu się to nie opłaca - zauważa Kołodziej. Jego zdaniem, po przepracowaniu kilku miesięcy w gospodarstwie stażysta wróci do rejestru bezrobotnych. W Polsce lepiej nie pomagać biednym. Waldemar Gronowski (55 l.), legnicki darczyńca roku, który przez wiele lat rozdawał najuboższym pieczywo, musiał zamknąć piekarnię - pisze "Superexpress" w tekście "Jednak skarbówka go dopadła". - Dostałem od fiskusa pocałunek śmierci - mówi. - Gdybym niszczył pieczywo, fiskus byłby zadowolony. Pod koniec ub.r. piekarz miał zapłacić 250 tys. podatku za to, że zamiast niszczyć nadwyżkę chleba, przekazywał go do stołówki charytatywnej. Sprawie przyjrzał się nawet premier i obiecał coś z tym zrobić. Rzeczywiście skarbówka swoją decyzję odwołała i rozpoczęła postępowanie od nowa. Tym razem kontrolerzy Urzędu Kontroli Skarbowej pojawili się we wszystkich sklepach, z którymi pan Waldemar współpracował. W każdym przeprowadzono szczegółowe kontrole. Sklepikarze przestraszyli się i zaczęli rezygnować ze współpracy z piekarzem. - Zaczęło się trzy miesiące temu - opowiada pan Waldemar. - Niektórzy mówili mi, że boją się o swoje firmy, inni dziękowali za współpracę - dodaje rozgoryczony. Tak w ciągu zaledwie kilku tygodni sprzedaż spadła o 70 procent i stała się zupełnie nieopłacalna. - Zamknąłem piekarnię w ostatnim momencie, gdy zaczęła przynosić straty - wyjaśnia piekarz. Tym samym stołówka charytatywna straciła najważniejszego darczyńcę. - Piekarnia była naszym głównym sponsorem, każdego tygodnia dostawaliśmy za darmo chleb o wartości nawet 1,5 tys. zł - mówi ks. Jan Mateusz Gacek, opiekun stołówki. Przegląd prasy przygotował Sergiusz Sachno