Język polityczny IV Rzeczypospolitej
Spory o to, czy mamy IV Rzeczpospolitą, czy jeszcze nie, są tyleż gorące, co jałowe. Mimo debat i polemik, pohukiwań architektów nowego ustroju i kpin jego przeciwników IV Rzeczpospolita trwa, czego najlepszym dowodem jest język polityki, zupełnie inny niż jeszcze dwa lata temu. A to właśnie on jest najczulszym miernikiem zmieniającej się rzeczywistości.
Za komuny sprawa była prosta jak budowa cepa: istniała "baza" i "nadbudowa", "element kontrrewolucyjny" z czasem ewoluujący w stronę "elementu antysocjalistycznego", była "woda na młyn" i "przejściowe trudności", wreszcie "kryzys" i "front odrodzenia". Marksistowska terminologia, choć miała ambicje opanowania wszystkich sfer życia, nie radziła sobie nawet z klarownym opisaniem rzeczywistości politycznej, tym bardziej więc okazała się kompletnie nieprzydatna w nowych czasach. III Rzeczpospolita przyniosła nam nazewnictwo uniwersalne ("koalicję" i "opozycję", "obstrukcję", "liberalizm", "konserwatyzm", "populizm" etc.), uwzględniając przy okazji nasz indywidualny wkład w opisywanie demokracji. Barwny język Wałęsy ("nie chcę, ale muszę", "za, a nawet przeciw"), "fakt prasowy" prof. Geremka czy "różowe hieny" Zygmunta Wrzodaka opanowały łamy gazet i szturmem zdobyły miejsca w leksykonach współczesnej polszczyzny.
Różowi i oszołomy
Aż tu niepostrzeżenie zaczęliśmy o polityce mówić zupełnie inaczej. Zaczęło się od eliminacji niektórych sformułowań. I tak tropienie różowego przestało mieć jakikolwiek sens, bo i różowy zniknął. W ogóle zdezaktualizowały się nam polityczne konotacje kolorów, bo choć wszyscy z grubsza wiedzą, kim są czerwoni, a kim czarni, to jednak nikt, prócz badaczy Stendhala, do tych barw nie wraca. By znaleźć pomarańczowych czy niebieskich, trzeba się udać na Ukrainę, gdzie zresztą doszło do przełomowego aliansu tych kolorów. Nad Wisłą zarzucanie komukolwiek, że dąży do "historycznego kompromisu", nie wzbudza emocji, bo jakiż to kompromis mogą zawrzeć przerzedzeni i poharatani postkomuniści z resztówką po śp. Unii Wolności? Ot, po prostu jakieś 10 lat za późno na takie ruchy. Teraz to tylko przetasowania na wąziutkiej kanapie. Nie da się też dziś nikogo obrazić, nazywając go oszołomem, bo "oszołomami" są już wszyscy poza redaktorami "Wyborczej" i kolegami z TVN. "Ciemnogrodzianie" z kolei dumnie przyznają się do swego dziedzictwa, więc i etykietowanie ich w ten sposób nie ma najmniejszego sensu.
Stało się jasne, że wraz z przesunięciem sympatii politycznych i, szerzej, bankructwem projektu politycznego, nazwanego umownie III Rzecząpospolitą, nadeszły nowe czasy i one bez żadnych dekretów, konstytucji i rewolucji moralnych przyniosły nowy język. Paradoksalnie, nawet najwięksi piewcy IV Rzeczypospolitej nie uważają, że w ciągu ostatniego roku Polska przeszła gwałtowny ozdrowieńczy wstrząs, że żyjemy w zupełnie innym świecie niż dwanaście miesięcy temu. Mimo to język polityki zmienił się tak, że można mówić o prawdziwym przełomie. Nie od rzeczy jest tu stwierdzenie, że nomenklatura rozminęła się z rzeczywistością.
Moherowi kaczyści
Nowym językiem mówią wszyscy - i strudzeni budowniczowie, i niestrudzeni przeciwnicy nowego państwa. Państwa, którego budowę jeszcze na początku lat 90. postulowali bracia Kaczyńscy, a które w 1998 r. publicysta Rafał Matyja nazwał IV Rzecząpospolitą. Nazwa ta wróciła w połowie rządów SLD już jako program łączący całą prawicę. Bądźmy uczciwi, czasem hasło budowy IV Rzeczypospolitej wystarczało niektórym partiom za cały program, ale też był to symbol bardzo czytelny, niosący obietnicę prawdziwego przełomu, gwałtownej zmiany. Niezbędnym elementem IV RP miała być "rewolucja moralna", zmieniająca skompromitowany rządami SLD i AWS sposób uprawiania polityki. Rewolucja ta miała być odpowiedzią zarówno na działania nie zauważających rzeczywistości i skorumpowanych polityków warszawki, jak i na radykalny populizm Leppera. Cóż, nie pierwsza to rewolucja, której cele nieco się wypaczyły.
Choć z ideą budowy IV Rzeczypospolitej utożsamiała się też Platforma Obywatelska, a mówiąc ściślej, Jan Rokita, to dziś ciężar konstrukcji nowego ustroju wzięła na siebie moherowa koalicja - jak określił ją Donald Tusk. Armią tej koalicji są oczywiście "moherowe berety". Warto przypomnieć, że pierwotnie nazywano tak starsze, lecz żywiołowo reagujące zwolenniczki ks. Jankowskiego, a nie ojca dyrektora, ale jako że grupy te się pokrywają, to ojciec Rydzyk chętnie przejął i nazwę, i fanki.
Program, a może raczej praktyka działania PiS, to oczywiście nie żadne "tanie państwo", ale "kaczyzm". Jako osoba, której przypisuje się (choćby w Wikipedii) współautorstwo tego pojęcia, muszę oddać sprawiedliwość wicenaczelnemu "Wprost" Stanisławowi Janeckiemu, który to mój "kaczoryzm" zmienił na słynny dziś "kaczyzm". Termin ten, w zamierzeniu oddający braciom Kaczyńskim należne im zasługi, szybko nabrał pejoratywnego znaczenia i stał się cepem, którym obijają rządzącą partię miłośnicy demokracji i swobód obywatelskich, czego jawnym wrogiem jest "kaczystowski reżim". To do przedstawicieli tego reżimu młodzi ludzie, zapełniający Internet jakże oryginalnymi żartami o kaczkach, adresują słowa Lecha Kaczyńskiego z poprzedniej kampanii samorządowej - "Spieprzaj, dziadu!".
Między Białorusią a Pinochetem
Niezależnie od starań Stefana Niesiołowskiego, by udowodnić PiS, że całe jest z Gomułki, a jego liderzy są wręcz fizycznie podobni do towarzysza Wiesława, język Jarosława Kaczyńskiego peerelowski nie jest. Choćby jego "łże-elity", które są żywcem wzięte z przedwojennej publicystyki Adolfa Nowaczyńskiego. Te nieprawdziwe, samozwańcze, szaleńczo zwalczające PiS elity to nic innego, jak przywołane przez Ludwika Dorna "wykształciuchy". Geneza tego ostatniego terminu jest również zdecydowanie antyreżimowa - wprowadził go w latach 80. Roman Zimand, tłumacząc Sołżenicynowskie "inteligienczestwo". Doprawdy niewielu ludzi zaczytywało się w samizdatowych esejach rosyjskiego pisarza i zapewne nie było wśród nich wielbicieli Gomułki.
Posługujący się barwną, lecz cokolwiek monotonną retoryką Niesiołowski, uskarżając się na brutalizację języka polityki, jest jak Larry Flint, kwękający nad panoszącą się wszędzie pornografią. Krokodyle łzy nad psuciem politycznych obyczajów leją już jednak wszystkie szanujące się autorytety. A trzeba przyznać, że nowomowa IV Rzeczypospolitej wniosła do polszczyzny nie tylko kilkanaście nowych terminów, ale też całe nowe obszary publicznych debat. Rozgrzewającym czołowych publicystów sporem stały się czasy, w których żyjemy: czy jest to epoka jakobińskiego terroru czy nowa rewolucja kulturalna, a może wręcz stalinizm bądź faszyzm? Równie niejasne jest położenie geograficzne IV Rzeczypospolitej, która - zdaniem publicystów "Gazety Wyborczej" - leży gdzieś w połowie drogi między Białorusią a Pinochetowskim Chile, co sytuowałoby nas na Atlantyku. Nieco bliższe prawdy byłoby umieszczenie Polski między Kubą a Koreą Północną, co niniejszym podpowiadam domorosłym badaczom kaczystowskiego reżimu.
Skoro wredne wskaźniki gospodarcze sprzyjają Kaczyńskim, a ich polityka zagraniczna mało kogo interesuje, główną osią politycznego sporu stał się kształt polskiej demokracji, a raczej czyniony na nią od roku zamach. Wydawało mi się mało prawdopodobne, by poważne gazety całkiem serio mogły twierdzić, że Polska Kaczyńskich znajduje się "w połowie drogi między komunizmem a autorytaryzmem", ale po przeczytaniu lamentów Magdaleny Środy w "Gazecie Wyborczej" gotów jestem uwierzyć we wszystko. Każdy, kto w to nie wierzy, a swej niewierze daje wyraz w prasie, z miejsca nazywany jest reżimowym dziennikarzem. Dziennikarze bowiem dzielą się na "normalnych", tych bezprzymiotnikowych, i na prawicowych, czyli "reżimowych". Dziennikarzy postkomunistycznych czy choćby lewicowych po prostu nie ma. Kiedy przed ostatnimi wyborami Jacek Żakowski deklarował poparcie dla SLD, ani Tomasz Lis, ani Monika Olejnik, ani Ewa Milewicz nie nazwali go publicystą lewicowym. Nikt nie wie, na kogo głosował Rafał Ziemkiewicz, ale wystarczyło, że napisał o "antypisowskiej histerii" i "małpim rozumie" elit, by zostać "sługusem władzy".
Patriotyzm genetyczny
Koronnym dowodem brutalizacji języka polityki przez kaczystów - prócz wykształciuchów i łże-elit - są takie sformułowania, jak na przykład "lumpenliberalizm" (pokłosie sporu "Polski solidarnej" z "Polską liberalną"), który miał oznaczać wszystkie wypaczenia rodzimego kapitalizmu. Termin to dziwaczny, to fakt, ale żeby brutalny? O dziwo, nie jest brutalne nazwanie zwolenników lustracji małymi gnojkami i nieświętymi młodziankami z IPN, dzięki którym to określeniom do autorów języka IV RP można też zaliczyć Andrzeja Celińskiego i Adama Michnika. Nawet jednak owe gnojki nie tak znowu różnią się od "spoconych ludzi w pogoni za władzą" (jak środowisko Kaczyńskich określił w 1992 r. Jacek Kuroń).
Trzeba przyznać, że higieniczne rozważania Kuronia nie znalazły w nowej Polsce naśladowców. Co innego genetyka - tej pasji oddał się Marek Suski z PiS, odkrywca "genetycznego patriotyzmu", wyjaśniającego, dlaczego dzieciom akowców łatwiej jest trafić na listy wyborcze rządzącej partii. Co prawda, trzeba być dziennikarzem TVN, by w tym, jakże rzadkim u tego parlamentarzysty, wykwicie myśli dostrzec zagrożenie antysemityzmem, ale należy przyznać, że poseł Suski, podobnie jak Trofim Łysenko (choć z krańcowo innych pozycji), uczynił z genetyki zagadnienie polityczne. Nie da się jednak wykluczyć, że w jego wykonaniu był to tylko "skrót myślowy".
Ilustracja: D.Krupa
Za komuny sprawa była prosta jak budowa cepa: istniała "baza" i "nadbudowa", "element kontrrewolucyjny" z czasem ewoluujący w stronę "elementu antysocjalistycznego", była "woda na młyn" i "przejściowe trudności", wreszcie "kryzys" i "front odrodzenia". Marksistowska terminologia, choć miała ambicje opanowania wszystkich sfer życia, nie radziła sobie nawet z klarownym opisaniem rzeczywistości politycznej, tym bardziej więc okazała się kompletnie nieprzydatna w nowych czasach. III Rzeczpospolita przyniosła nam nazewnictwo uniwersalne ("koalicję" i "opozycję", "obstrukcję", "liberalizm", "konserwatyzm", "populizm" etc.), uwzględniając przy okazji nasz indywidualny wkład w opisywanie demokracji. Barwny język Wałęsy ("nie chcę, ale muszę", "za, a nawet przeciw"), "fakt prasowy" prof. Geremka czy "różowe hieny" Zygmunta Wrzodaka opanowały łamy gazet i szturmem zdobyły miejsca w leksykonach współczesnej polszczyzny.
Różowi i oszołomy
Aż tu niepostrzeżenie zaczęliśmy o polityce mówić zupełnie inaczej. Zaczęło się od eliminacji niektórych sformułowań. I tak tropienie różowego przestało mieć jakikolwiek sens, bo i różowy zniknął. W ogóle zdezaktualizowały się nam polityczne konotacje kolorów, bo choć wszyscy z grubsza wiedzą, kim są czerwoni, a kim czarni, to jednak nikt, prócz badaczy Stendhala, do tych barw nie wraca. By znaleźć pomarańczowych czy niebieskich, trzeba się udać na Ukrainę, gdzie zresztą doszło do przełomowego aliansu tych kolorów. Nad Wisłą zarzucanie komukolwiek, że dąży do "historycznego kompromisu", nie wzbudza emocji, bo jakiż to kompromis mogą zawrzeć przerzedzeni i poharatani postkomuniści z resztówką po śp. Unii Wolności? Ot, po prostu jakieś 10 lat za późno na takie ruchy. Teraz to tylko przetasowania na wąziutkiej kanapie. Nie da się też dziś nikogo obrazić, nazywając go oszołomem, bo "oszołomami" są już wszyscy poza redaktorami "Wyborczej" i kolegami z TVN. "Ciemnogrodzianie" z kolei dumnie przyznają się do swego dziedzictwa, więc i etykietowanie ich w ten sposób nie ma najmniejszego sensu.
Stało się jasne, że wraz z przesunięciem sympatii politycznych i, szerzej, bankructwem projektu politycznego, nazwanego umownie III Rzecząpospolitą, nadeszły nowe czasy i one bez żadnych dekretów, konstytucji i rewolucji moralnych przyniosły nowy język. Paradoksalnie, nawet najwięksi piewcy IV Rzeczypospolitej nie uważają, że w ciągu ostatniego roku Polska przeszła gwałtowny ozdrowieńczy wstrząs, że żyjemy w zupełnie innym świecie niż dwanaście miesięcy temu. Mimo to język polityki zmienił się tak, że można mówić o prawdziwym przełomie. Nie od rzeczy jest tu stwierdzenie, że nomenklatura rozminęła się z rzeczywistością.
Moherowi kaczyści
Nowym językiem mówią wszyscy - i strudzeni budowniczowie, i niestrudzeni przeciwnicy nowego państwa. Państwa, którego budowę jeszcze na początku lat 90. postulowali bracia Kaczyńscy, a które w 1998 r. publicysta Rafał Matyja nazwał IV Rzecząpospolitą. Nazwa ta wróciła w połowie rządów SLD już jako program łączący całą prawicę. Bądźmy uczciwi, czasem hasło budowy IV Rzeczypospolitej wystarczało niektórym partiom za cały program, ale też był to symbol bardzo czytelny, niosący obietnicę prawdziwego przełomu, gwałtownej zmiany. Niezbędnym elementem IV RP miała być "rewolucja moralna", zmieniająca skompromitowany rządami SLD i AWS sposób uprawiania polityki. Rewolucja ta miała być odpowiedzią zarówno na działania nie zauważających rzeczywistości i skorumpowanych polityków warszawki, jak i na radykalny populizm Leppera. Cóż, nie pierwsza to rewolucja, której cele nieco się wypaczyły.
Choć z ideą budowy IV Rzeczypospolitej utożsamiała się też Platforma Obywatelska, a mówiąc ściślej, Jan Rokita, to dziś ciężar konstrukcji nowego ustroju wzięła na siebie moherowa koalicja - jak określił ją Donald Tusk. Armią tej koalicji są oczywiście "moherowe berety". Warto przypomnieć, że pierwotnie nazywano tak starsze, lecz żywiołowo reagujące zwolenniczki ks. Jankowskiego, a nie ojca dyrektora, ale jako że grupy te się pokrywają, to ojciec Rydzyk chętnie przejął i nazwę, i fanki.
Program, a może raczej praktyka działania PiS, to oczywiście nie żadne "tanie państwo", ale "kaczyzm". Jako osoba, której przypisuje się (choćby w Wikipedii) współautorstwo tego pojęcia, muszę oddać sprawiedliwość wicenaczelnemu "Wprost" Stanisławowi Janeckiemu, który to mój "kaczoryzm" zmienił na słynny dziś "kaczyzm". Termin ten, w zamierzeniu oddający braciom Kaczyńskim należne im zasługi, szybko nabrał pejoratywnego znaczenia i stał się cepem, którym obijają rządzącą partię miłośnicy demokracji i swobód obywatelskich, czego jawnym wrogiem jest "kaczystowski reżim". To do przedstawicieli tego reżimu młodzi ludzie, zapełniający Internet jakże oryginalnymi żartami o kaczkach, adresują słowa Lecha Kaczyńskiego z poprzedniej kampanii samorządowej - "Spieprzaj, dziadu!".
Między Białorusią a Pinochetem
Niezależnie od starań Stefana Niesiołowskiego, by udowodnić PiS, że całe jest z Gomułki, a jego liderzy są wręcz fizycznie podobni do towarzysza Wiesława, język Jarosława Kaczyńskiego peerelowski nie jest. Choćby jego "łże-elity", które są żywcem wzięte z przedwojennej publicystyki Adolfa Nowaczyńskiego. Te nieprawdziwe, samozwańcze, szaleńczo zwalczające PiS elity to nic innego, jak przywołane przez Ludwika Dorna "wykształciuchy". Geneza tego ostatniego terminu jest również zdecydowanie antyreżimowa - wprowadził go w latach 80. Roman Zimand, tłumacząc Sołżenicynowskie "inteligienczestwo". Doprawdy niewielu ludzi zaczytywało się w samizdatowych esejach rosyjskiego pisarza i zapewne nie było wśród nich wielbicieli Gomułki.
Posługujący się barwną, lecz cokolwiek monotonną retoryką Niesiołowski, uskarżając się na brutalizację języka polityki, jest jak Larry Flint, kwękający nad panoszącą się wszędzie pornografią. Krokodyle łzy nad psuciem politycznych obyczajów leją już jednak wszystkie szanujące się autorytety. A trzeba przyznać, że nowomowa IV Rzeczypospolitej wniosła do polszczyzny nie tylko kilkanaście nowych terminów, ale też całe nowe obszary publicznych debat. Rozgrzewającym czołowych publicystów sporem stały się czasy, w których żyjemy: czy jest to epoka jakobińskiego terroru czy nowa rewolucja kulturalna, a może wręcz stalinizm bądź faszyzm? Równie niejasne jest położenie geograficzne IV Rzeczypospolitej, która - zdaniem publicystów "Gazety Wyborczej" - leży gdzieś w połowie drogi między Białorusią a Pinochetowskim Chile, co sytuowałoby nas na Atlantyku. Nieco bliższe prawdy byłoby umieszczenie Polski między Kubą a Koreą Północną, co niniejszym podpowiadam domorosłym badaczom kaczystowskiego reżimu.
Skoro wredne wskaźniki gospodarcze sprzyjają Kaczyńskim, a ich polityka zagraniczna mało kogo interesuje, główną osią politycznego sporu stał się kształt polskiej demokracji, a raczej czyniony na nią od roku zamach. Wydawało mi się mało prawdopodobne, by poważne gazety całkiem serio mogły twierdzić, że Polska Kaczyńskich znajduje się "w połowie drogi między komunizmem a autorytaryzmem", ale po przeczytaniu lamentów Magdaleny Środy w "Gazecie Wyborczej" gotów jestem uwierzyć we wszystko. Każdy, kto w to nie wierzy, a swej niewierze daje wyraz w prasie, z miejsca nazywany jest reżimowym dziennikarzem. Dziennikarze bowiem dzielą się na "normalnych", tych bezprzymiotnikowych, i na prawicowych, czyli "reżimowych". Dziennikarzy postkomunistycznych czy choćby lewicowych po prostu nie ma. Kiedy przed ostatnimi wyborami Jacek Żakowski deklarował poparcie dla SLD, ani Tomasz Lis, ani Monika Olejnik, ani Ewa Milewicz nie nazwali go publicystą lewicowym. Nikt nie wie, na kogo głosował Rafał Ziemkiewicz, ale wystarczyło, że napisał o "antypisowskiej histerii" i "małpim rozumie" elit, by zostać "sługusem władzy".
Patriotyzm genetyczny
Koronnym dowodem brutalizacji języka polityki przez kaczystów - prócz wykształciuchów i łże-elit - są takie sformułowania, jak na przykład "lumpenliberalizm" (pokłosie sporu "Polski solidarnej" z "Polską liberalną"), który miał oznaczać wszystkie wypaczenia rodzimego kapitalizmu. Termin to dziwaczny, to fakt, ale żeby brutalny? O dziwo, nie jest brutalne nazwanie zwolenników lustracji małymi gnojkami i nieświętymi młodziankami z IPN, dzięki którym to określeniom do autorów języka IV RP można też zaliczyć Andrzeja Celińskiego i Adama Michnika. Nawet jednak owe gnojki nie tak znowu różnią się od "spoconych ludzi w pogoni za władzą" (jak środowisko Kaczyńskich określił w 1992 r. Jacek Kuroń).
Trzeba przyznać, że higieniczne rozważania Kuronia nie znalazły w nowej Polsce naśladowców. Co innego genetyka - tej pasji oddał się Marek Suski z PiS, odkrywca "genetycznego patriotyzmu", wyjaśniającego, dlaczego dzieciom akowców łatwiej jest trafić na listy wyborcze rządzącej partii. Co prawda, trzeba być dziennikarzem TVN, by w tym, jakże rzadkim u tego parlamentarzysty, wykwicie myśli dostrzec zagrożenie antysemityzmem, ale należy przyznać, że poseł Suski, podobnie jak Trofim Łysenko (choć z krańcowo innych pozycji), uczynił z genetyki zagadnienie polityczne. Nie da się jednak wykluczyć, że w jego wykonaniu był to tylko "skrót myślowy".
Ilustracja: D.Krupa
Więcej możesz przeczytać w 39/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.