Mniejsza o to, kto będzie powoływał nowego prezesa NFZ - tak naprawdę chodzi tylko o to, kto i w jakim trybie może go odwołać oraz zmieniać podjęte przez niego decyzje. PiS próbuje tak zmienić prawo, by ministerstwo zdrowia mogło ręcznie sterować funduszem nawet na poziomie kontraktów podpisywanych z poszczególnymi szpitalami. NFZ ma być jedynie przybudówką służącą do dystrybuowania budżetowych pieniędzy, a nie ubezpieczycielem z prawdziwego zdarzenia. To, że minister Zbigniew Religa w tej sytuacji twierdzi, iż będzie realizować ubezpieczeniowy model finansowania usług medycznych, trąci lekką schizofrenią.
To nie koniec - odcinający się od postkomunistów PiS kontynuuje trend zapoczątkowany przez poprzednią ekpię rządową z SLD. Lewicy udało się - chyba wskutek chwilowego zamroczenia - powołać na stanowisko prezesa NFZ fachowca z prawdziwego zdarzenia. Jerzy Miller nie jest bowiem ani politykiem, ani lekarzem, lecz specjalistą od finansów publicznych, który wcześniej pracował w NBP i jest zaufanym człowiekiem Leszka Balcerowicza. Zna się na zarządzaniu finansami, trzyma się obowiązujących przepisów, jest bardzo odporny na polityczne i populistyczne naciski. SLD szybko się o tym przekonało i zaczęło kopać pod nim dołki, ale bez większych rezultatów.
Teraz to samo robi PiS, mające już za sobą jedną nieudaną próbę odwołania Millera ze stanowiska z przyczyn tak błahych, że nawet sam minister Religa nie mógł ich sensownie wyklarować. Stąd sięgnięcie po sprawdzoną metodę "dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie". Gdy koalicji uda się przeforsować zmiany prawne, pozbędzie się prezesa NFZ pod byle pretekstem i zastąpi go kimś bardziej spolegliwym. W ten sposób nasi politycy po raz kolejny udowodnią, że mają ciężką alergię na fachowców, zaś koszty związane z tą chorobą poniosą - jak zwykle - podatnicy, pacjenci i lekarze.