"Życie ukryte w słowach" pokazuje, jak można na 122 minuty rozwinąć powiedzenie "nieszczęścia chodzą parami".
Hiszpańska reżyser Isabel Coixet nakręciła film, który jest antytezą kina kojarzącego się z Hiszpanią. Kino z Półwyspu Iberyjskiego to lekkość, zwiewność, radosna muzyka, żywe kolory, dynamiczne sytuacje i mnóstwo emocji. Tymczasem "Życie..." to produkcja bardzo wolna, ciężka, pozbawiona jakiejkolwiek dynamiki i dramaturgii. Akcja toczy się leniwie na niewielkiej, zamkniętej przestrzeni (platformie wiertniczej), w dodatku non stop pada deszcz. Przez niego, a także przez Morze Północne, na którym znajduje się platforma, film jest tak mokry, że można dostać reumatyzmu od samego oglądania - właściwie ani na moment w kadrze nie pojawia się słońce, z którym Hiszpania kojarzy automatycznie.
Swą antyhiszpańskość Coixet wzmocniła jeszcze doborem aktorów (główne role grają gwiazdy Hollywood: Tim Robbins i Sarah Polley) oraz decyzją, że cały film będzie grany po angielsku. Nie ona pierwsza tak postępuje - w ten sam sposób wyprodukowano dwa lata temu "Mechnika" z demonicznie chudym Christianem Balem w roli głównej. Te oba filmy mają ze sobą dużo wspólnego; "Mechanik" powstał w barcelońskiej firmie Filmfax, jego producentem był barcelończyk Julio Fernandez. Z Barcelony pochodzi także Coixet; co więcej chętnie podkreśla ona swój lokalny, kataloński patriotyzm. Katalonia, która z dumą zaznacza swą niezależność od reszty kraju, postanowiła zamanifestować inność także poprzez oderwanie się od hiszpańskiego kontekstu: dlatego "Mechanikowi" i "Życiu..." bliżej do produkcji hollywoodzkich niż stricte hiszpańskich.
Tylko że ta ucieczka nie wychodzi "Życiu..." na dobre. Film jest bardzo poprawny: świetnie zagrany i nakręcony, fabuła urzeka prostotą, a jednocześnie nie boi się poruszać tematów bardzo trudnych i ważnych. Tylko że to wszystko nie przekonuje. Reżyserka nie waha się przed uderzeniem w najbardziej czułe tony, ale nie sprawia, że w końcówce widzom łzy stają w oczach. Współczujemy ciężkiego losu parze głównych bohaterów, ale jakoś trudno się z nimi utożsamić lub przynajmniej poczuć potrzebę wyciągnięcia do nich pomocnej dłoni. Ot, smutna historia o tym, że w życiu może być ciężko. Już więcej emocji wzbudzał złomiarz Edi niż patetyczni bohaterowie "Życia..." zamknięci na platformie otoczonej morzem.
Swą antyhiszpańskość Coixet wzmocniła jeszcze doborem aktorów (główne role grają gwiazdy Hollywood: Tim Robbins i Sarah Polley) oraz decyzją, że cały film będzie grany po angielsku. Nie ona pierwsza tak postępuje - w ten sam sposób wyprodukowano dwa lata temu "Mechnika" z demonicznie chudym Christianem Balem w roli głównej. Te oba filmy mają ze sobą dużo wspólnego; "Mechanik" powstał w barcelońskiej firmie Filmfax, jego producentem był barcelończyk Julio Fernandez. Z Barcelony pochodzi także Coixet; co więcej chętnie podkreśla ona swój lokalny, kataloński patriotyzm. Katalonia, która z dumą zaznacza swą niezależność od reszty kraju, postanowiła zamanifestować inność także poprzez oderwanie się od hiszpańskiego kontekstu: dlatego "Mechanikowi" i "Życiu..." bliżej do produkcji hollywoodzkich niż stricte hiszpańskich.
Tylko że ta ucieczka nie wychodzi "Życiu..." na dobre. Film jest bardzo poprawny: świetnie zagrany i nakręcony, fabuła urzeka prostotą, a jednocześnie nie boi się poruszać tematów bardzo trudnych i ważnych. Tylko że to wszystko nie przekonuje. Reżyserka nie waha się przed uderzeniem w najbardziej czułe tony, ale nie sprawia, że w końcówce widzom łzy stają w oczach. Współczujemy ciężkiego losu parze głównych bohaterów, ale jakoś trudno się z nimi utożsamić lub przynajmniej poczuć potrzebę wyciągnięcia do nich pomocnej dłoni. Ot, smutna historia o tym, że w życiu może być ciężko. Już więcej emocji wzbudzał złomiarz Edi niż patetyczni bohaterowie "Życia..." zamknięci na platformie otoczonej morzem.