Przyszły rok będzie w gospodarce gorszy niż obecny
Nadal będzie ciepło, ale też parno i wzrośnie niebezpieczeństwo burz. Tak, mówiąc językiem meteorologów, można sformułować gospodarczą prognozę dla Polski na przyszły rok. Statystycy ekonomiczni są przekonani, że nadchodzący rok będzie gorszy niż obecny - tak wskazuje analiza cyklów gospodarczych. Wynika z niej, że dobrej koniunktury w cyklu wznoszącym nie jest w stanie popsuć nawet słabiutka (jak obecnie) polityka gospodarcza rządu. Nie jest w stanie poprawić jej znacząco również polityka dobra (co stale obiecuje rząd, a zwłaszcza wicepremier Zyta Gilowska). Wzrost inflacji w 2007 r. zapowiada Leszek Balcerowicz. Część analityków przypuszcza, że w drugiej połowie przyszłego roku zacznie się osłabiać niezłe obecnie tempo wzrostu.
Wolna gospodarka
Bureau for Investments and Economic Cycles (BIEC), niezależna instytucja badawcza, w opublikowanym pod koniec października raporcie o stanie koniunktury stwierdza: "Wiele przemawia za tym, że w drugim półroczu gospodarka nie będzie rozwijała się tak szybko jak na początku roku, choć o skali tego zwolnienia na razie trudno przesądzać". Konkluzję tę BIEC opiera na badaniach wskaźnika wyprzedzającego koniunktury (który - choć dodatni - jest znacznie niższy od najwyższego poziomu osiągniętego w czerwcu), mniejszym wzroście zamówień, zarówno krajowych, jak i zagranicznych, osłabieniu rotacji zapasów wyrobów gotowych w magazynach oraz spadającym tempie wzrostu wydajności pracy w przedsiębiorstwach (która obniża się już czwarty miesiąc z rzędu). "Zdecydowanie gorsze są perspektywy rozwojowe całej gospodarki. Już przed miesiącem te oceny przestały się poprawiać. Obecnie zdecydowanie się pogorszyły" - konkludują autorzy raportu.
Złe perspektywy potwierdza analiza kwartalnego wzrostu PKB, liczonego przez GUS. Najwyższy (1,5 proc.) był jesienią ubiegłego roku, obniżając się w następnych kwartałach kolejno do: 1,3 proc., 1,2 proc. i 1 proc. w drugim kwartale bieżącego roku. Co ważniejsze, w drugim kwartale gwałtownie pogorszyły się wyniki dwóch lokomotyw naszego wzrostu: eksportu (zwiększył się tylko o 0,5 proc., przed rokiem - o ponad 6 proc.) i przemysłu, w którym wartość dodana zmniejszyła się od kwietnia do czerwca o 0,2 proc. (nie da się tego tłumaczyć tylko wahaniem sezonowym, bo w II kwartale 2004 r. wartość ta podwyższyła się o 1,5 proc.). To, czy osłabienie wzrostu produkcji stanie się widoczne w danych rocznych, zależy od wyników obecnego okresu. Dla utrzymania rocznego 5-procentowego tempa wzrostu gospodarczego konieczne jest, aby PKB w trzecim kwartale zwiększył się o 1,5 proc. Jeżeli przyrost będzie mniejszy, zmniejszenie tempa stanie się oczywiste.
Dlaczego słabnie koniunktura?
To, że w gospodarce rynkowej koniunktura to wznosi się, to opada, jest zjawiskiem normalnym, wynikającym z nieuchronności cykli gospodarczych. Pobudzenie gospodarki przez wzrost popytu (w naszym wypadku był to popyt zagraniczny związany z wejściem do unii) powoduje zwiększenie wykorzystania tzw. czynników wytwórczych: zatrudnienia, wykorzystania maszyn i zużycia materiałów. Wyczerpywanie się rezerw środków produkcji uruchamia inwestycje, które dodatkowo zwiększają popyt i zmniejszają bezrobocie. To jednak powoduje, że przedsiębiorcy muszą sięgać po mniej wydajne czynniki produkcji i więcej za nie płacić, co przekłada się na mniejszą rentowność. A konsekwencje tego są oczywiste: wstrzymywanie inwestycji, zmniejszanie wzrostu zatrudnienia, a w rezultacie - redukcja popytu i stagnacja produkcji.
Pierwszej fazy cyklu (rośnie popyt i inwestycje, spada bezrobocie) właśnie doświadczaliśmy. Bezrobocie we wrześniu wyniosło 15,2 proc., a liczba osób bez pracy zmniejszyła się w ciągu roku o 370 tys. osób. Oczywiście, można uważać, że 2,4 mln zarejestrowanych bezrobotnych to bardzo dużo, ale realia są takie, że już przy tym poziomie firmy zaczynają odczuwać trudności ze znalezieniem ludzi do pracy. Wynika to z bardzo wysokiej w Polsce tzw. naturalnej stopy bezrobocia (w publicystycznym przybliżeniu można powiedzieć, że są to osoby, które nie podejmują pracy na warunkach oferowanych przez rynek), szacowanej na 9-10 proc. Nieszczęście polega na tym, że w regionach, w których działa dużo firm rozwojowych (Warszawa, Małopolska i Wielkopolska) faktyczna stopa bezrobocia praktycznie zrównała się z naturalną, a w województwach, gdzie bezrobocie jest nadal wysokie (warmińsko--mazurskie czy kujawsko-pomorskie), firm rozwojowych jest bardzo mało.
Wyczerpywanie rezerwowej armii ludzi pracy - widoczne zwłaszcza w tych zawodach, których przedstawiciele łatwo znajdują zatrudnienie w krajach unii - wymusza dość szybki wzrost średnich płac, które we wrześniu wynosiły już 2612 zł miesięcznie i były o ponad 5 proc. wyższe niż przed rokiem. To podwyższa koszty działania firm, podobnie jak niekorzystne dla większości producentów zmiany cen. Ceny produkcji sprzedanej przemysłu we wrześniu były o 3,6 proc. wyższe niż przed rokiem, co nie byłoby specjalnym nieszczęściem, gdyby nie to, że na ten wzrost składała się stabilizacja cenowa w konkurencyjnym przemyśle przetwórczym i aż ponad 22-procentowy wzrost cen w zmonopolizowanym górnictwie. Oznacza to, że większość przedsiębiorców sprzedaje - z coraz większym trudem - po cenach praktycznie stałych, a kupuje materiały (na szczęście przestały drożeć paliwa) po cenach coraz wyższych. To wpływa na wyniki finansowe. W 2004 r. przy takim samym wzroście produkcji zysk netto wykazywało 70,3 proc. przedsiębiorstw, obecnie - 69,3 proc., a przeciętny wskaźnik obrotu netto obniżył się z 5,2 proc. do 3,6 proc. Tendencja spadkowa nie jest tu może jeszcze bardzo wyraźna, ale wskazuje, że możemy się znajdować na początku drugiej, spadkowej, fazy cyklu. W naszym wypadku nie będzie to, rzecz jasna, wielki kryzys roku 1929 i inwestorzy giełdowi nie będą się rzucać z okien dawnego Domu Partii, robotnicy - umierać z głodu, a rolnicy - palić w piecu zbożem. Nie będzie to także przewlekła recesja podobna do tej, która przez wiele lat trapiła rozwinięte kraje zachodniej Europy. Przyhamowanie wzrostu jest jednak bardzo prawdopodobne, a w kraju na dorobku, który musi szybko gonić innych, to i tak spora strata.
Recepta na kryzys
Co robić, kiedy gospodarka wchodzi w negatywną fazę cyklu koniunkturalnego (obojętne, czy będzie to kryzys, czyli spadek gwałtowny, wyrażający się zerowym wzrostem recesja, czy tylko osłabienie dynamiki)? Najlepiej podobnie jak przy wejściu samochodu w poślizg nic nie robić. To, że w gospodarce produkcja okresowo przestanie rosnąć, nie jest bowiem nieszczęściem. Przeciwnie, w dłuższym okresie działa na ekonomikę uzdrawiająco, eliminując producentów słabszych i najmniej efektywnych. Z taką bardzo poprawną naukowo odpowiedzią nie może się jednak zgodzić większość polityków i tych ekonomistów, którzy chcą zaistnieć w polityce. Oznaczałaby bowiem dla nich piłowanie gałęzi, na której siedzą i konsumują smaczne owoce. Dlatego powstało kilka alternatywnych recept. Keynesowska zaleca pobudzenie popytowe przez wzrost deficytu i wydatków; monetarystyczna sugeruje skokowe zwiększenie stóp w celu przyhamowania inwestycji i niedopuszczenie do przegrzewania gospodarki; podażowa nakazuje cięcie pozapłacowych kosztów pracy (obniżkę podatków, obowiązkowych składek itd.), co przywróci firmom zdolność generowania zysku.
Rozwiązania drugie i trzecie są znacznie mniej prawdopodobne. Dostosowanie monetarne wywołuje bowiem ostrą kampanię polityczną, skierowaną przeciw bankowi centralnemu (pamiętamy, co się działo w drugiej połowie lat 90., kiedy przegrzanie gospodarki było ewidentne i groziło zniszczeniem równowagi makroekonomicznej), a żaden prezes banku nie chce, by określać go mianem "dr Mengele polskiej ekonomii". Obniżanie kosztów pozapłacowych wymaga trudnych reform fiskalnych, związanych z redukcją rozdawnictwa socjalnego. Dlatego na ogół - w praktyce, a nie w teorii - wygrywa Keynes, i to mimo że wiadomo, iż utrzymywanie wysokich wydatków i deficytu budżetowego w chwili wyczerpywania prostych rezerw gospodarczych po pewnym czasie kończy się wzrostem inflacji i długookresowym wyhamowaniem wzrostu gospodarczego (rozwinięte kraje zachodnioeuropejskie ćwiczą to od kilkunastu lat). Po pewnym czasie jednak wszyscy pomrzemy, a rządzący politycy na ogół przejdą do historii, ale nikt im nie odbierze krótkookresowego zysku politycznego, związanego ze "sprawiedliwym podzieleniem owoców wzrostu". Czy tak się stanie w Polsce w roku 2007, 2008, ...? Zobaczymy. Na razie więcej jest poszlak na "tak" niż na "nie". Nie tylko bowiem nie ma w istocie żadnych reform fiskalnych, ale zapowiadane są tak antykoniunkturalne rozwiązania, jak 5-procentowy wzrost płac minimalnych (co wymusi wzrost wynagrodzeń niemal wszystkich pracowników). Prawdopodobne jest zatem, że za rok, dwa lub trzy znowu zaczniemy się zastanawiać, kto ukradł nam wzrost gospodarczy.
Ilustracja: D. Krupa
Wolna gospodarka
Bureau for Investments and Economic Cycles (BIEC), niezależna instytucja badawcza, w opublikowanym pod koniec października raporcie o stanie koniunktury stwierdza: "Wiele przemawia za tym, że w drugim półroczu gospodarka nie będzie rozwijała się tak szybko jak na początku roku, choć o skali tego zwolnienia na razie trudno przesądzać". Konkluzję tę BIEC opiera na badaniach wskaźnika wyprzedzającego koniunktury (który - choć dodatni - jest znacznie niższy od najwyższego poziomu osiągniętego w czerwcu), mniejszym wzroście zamówień, zarówno krajowych, jak i zagranicznych, osłabieniu rotacji zapasów wyrobów gotowych w magazynach oraz spadającym tempie wzrostu wydajności pracy w przedsiębiorstwach (która obniża się już czwarty miesiąc z rzędu). "Zdecydowanie gorsze są perspektywy rozwojowe całej gospodarki. Już przed miesiącem te oceny przestały się poprawiać. Obecnie zdecydowanie się pogorszyły" - konkludują autorzy raportu.
Złe perspektywy potwierdza analiza kwartalnego wzrostu PKB, liczonego przez GUS. Najwyższy (1,5 proc.) był jesienią ubiegłego roku, obniżając się w następnych kwartałach kolejno do: 1,3 proc., 1,2 proc. i 1 proc. w drugim kwartale bieżącego roku. Co ważniejsze, w drugim kwartale gwałtownie pogorszyły się wyniki dwóch lokomotyw naszego wzrostu: eksportu (zwiększył się tylko o 0,5 proc., przed rokiem - o ponad 6 proc.) i przemysłu, w którym wartość dodana zmniejszyła się od kwietnia do czerwca o 0,2 proc. (nie da się tego tłumaczyć tylko wahaniem sezonowym, bo w II kwartale 2004 r. wartość ta podwyższyła się o 1,5 proc.). To, czy osłabienie wzrostu produkcji stanie się widoczne w danych rocznych, zależy od wyników obecnego okresu. Dla utrzymania rocznego 5-procentowego tempa wzrostu gospodarczego konieczne jest, aby PKB w trzecim kwartale zwiększył się o 1,5 proc. Jeżeli przyrost będzie mniejszy, zmniejszenie tempa stanie się oczywiste.
Dlaczego słabnie koniunktura?
To, że w gospodarce rynkowej koniunktura to wznosi się, to opada, jest zjawiskiem normalnym, wynikającym z nieuchronności cykli gospodarczych. Pobudzenie gospodarki przez wzrost popytu (w naszym wypadku był to popyt zagraniczny związany z wejściem do unii) powoduje zwiększenie wykorzystania tzw. czynników wytwórczych: zatrudnienia, wykorzystania maszyn i zużycia materiałów. Wyczerpywanie się rezerw środków produkcji uruchamia inwestycje, które dodatkowo zwiększają popyt i zmniejszają bezrobocie. To jednak powoduje, że przedsiębiorcy muszą sięgać po mniej wydajne czynniki produkcji i więcej za nie płacić, co przekłada się na mniejszą rentowność. A konsekwencje tego są oczywiste: wstrzymywanie inwestycji, zmniejszanie wzrostu zatrudnienia, a w rezultacie - redukcja popytu i stagnacja produkcji.
Pierwszej fazy cyklu (rośnie popyt i inwestycje, spada bezrobocie) właśnie doświadczaliśmy. Bezrobocie we wrześniu wyniosło 15,2 proc., a liczba osób bez pracy zmniejszyła się w ciągu roku o 370 tys. osób. Oczywiście, można uważać, że 2,4 mln zarejestrowanych bezrobotnych to bardzo dużo, ale realia są takie, że już przy tym poziomie firmy zaczynają odczuwać trudności ze znalezieniem ludzi do pracy. Wynika to z bardzo wysokiej w Polsce tzw. naturalnej stopy bezrobocia (w publicystycznym przybliżeniu można powiedzieć, że są to osoby, które nie podejmują pracy na warunkach oferowanych przez rynek), szacowanej na 9-10 proc. Nieszczęście polega na tym, że w regionach, w których działa dużo firm rozwojowych (Warszawa, Małopolska i Wielkopolska) faktyczna stopa bezrobocia praktycznie zrównała się z naturalną, a w województwach, gdzie bezrobocie jest nadal wysokie (warmińsko--mazurskie czy kujawsko-pomorskie), firm rozwojowych jest bardzo mało.
Wyczerpywanie rezerwowej armii ludzi pracy - widoczne zwłaszcza w tych zawodach, których przedstawiciele łatwo znajdują zatrudnienie w krajach unii - wymusza dość szybki wzrost średnich płac, które we wrześniu wynosiły już 2612 zł miesięcznie i były o ponad 5 proc. wyższe niż przed rokiem. To podwyższa koszty działania firm, podobnie jak niekorzystne dla większości producentów zmiany cen. Ceny produkcji sprzedanej przemysłu we wrześniu były o 3,6 proc. wyższe niż przed rokiem, co nie byłoby specjalnym nieszczęściem, gdyby nie to, że na ten wzrost składała się stabilizacja cenowa w konkurencyjnym przemyśle przetwórczym i aż ponad 22-procentowy wzrost cen w zmonopolizowanym górnictwie. Oznacza to, że większość przedsiębiorców sprzedaje - z coraz większym trudem - po cenach praktycznie stałych, a kupuje materiały (na szczęście przestały drożeć paliwa) po cenach coraz wyższych. To wpływa na wyniki finansowe. W 2004 r. przy takim samym wzroście produkcji zysk netto wykazywało 70,3 proc. przedsiębiorstw, obecnie - 69,3 proc., a przeciętny wskaźnik obrotu netto obniżył się z 5,2 proc. do 3,6 proc. Tendencja spadkowa nie jest tu może jeszcze bardzo wyraźna, ale wskazuje, że możemy się znajdować na początku drugiej, spadkowej, fazy cyklu. W naszym wypadku nie będzie to, rzecz jasna, wielki kryzys roku 1929 i inwestorzy giełdowi nie będą się rzucać z okien dawnego Domu Partii, robotnicy - umierać z głodu, a rolnicy - palić w piecu zbożem. Nie będzie to także przewlekła recesja podobna do tej, która przez wiele lat trapiła rozwinięte kraje zachodniej Europy. Przyhamowanie wzrostu jest jednak bardzo prawdopodobne, a w kraju na dorobku, który musi szybko gonić innych, to i tak spora strata.
Recepta na kryzys
Co robić, kiedy gospodarka wchodzi w negatywną fazę cyklu koniunkturalnego (obojętne, czy będzie to kryzys, czyli spadek gwałtowny, wyrażający się zerowym wzrostem recesja, czy tylko osłabienie dynamiki)? Najlepiej podobnie jak przy wejściu samochodu w poślizg nic nie robić. To, że w gospodarce produkcja okresowo przestanie rosnąć, nie jest bowiem nieszczęściem. Przeciwnie, w dłuższym okresie działa na ekonomikę uzdrawiająco, eliminując producentów słabszych i najmniej efektywnych. Z taką bardzo poprawną naukowo odpowiedzią nie może się jednak zgodzić większość polityków i tych ekonomistów, którzy chcą zaistnieć w polityce. Oznaczałaby bowiem dla nich piłowanie gałęzi, na której siedzą i konsumują smaczne owoce. Dlatego powstało kilka alternatywnych recept. Keynesowska zaleca pobudzenie popytowe przez wzrost deficytu i wydatków; monetarystyczna sugeruje skokowe zwiększenie stóp w celu przyhamowania inwestycji i niedopuszczenie do przegrzewania gospodarki; podażowa nakazuje cięcie pozapłacowych kosztów pracy (obniżkę podatków, obowiązkowych składek itd.), co przywróci firmom zdolność generowania zysku.
Rozwiązania drugie i trzecie są znacznie mniej prawdopodobne. Dostosowanie monetarne wywołuje bowiem ostrą kampanię polityczną, skierowaną przeciw bankowi centralnemu (pamiętamy, co się działo w drugiej połowie lat 90., kiedy przegrzanie gospodarki było ewidentne i groziło zniszczeniem równowagi makroekonomicznej), a żaden prezes banku nie chce, by określać go mianem "dr Mengele polskiej ekonomii". Obniżanie kosztów pozapłacowych wymaga trudnych reform fiskalnych, związanych z redukcją rozdawnictwa socjalnego. Dlatego na ogół - w praktyce, a nie w teorii - wygrywa Keynes, i to mimo że wiadomo, iż utrzymywanie wysokich wydatków i deficytu budżetowego w chwili wyczerpywania prostych rezerw gospodarczych po pewnym czasie kończy się wzrostem inflacji i długookresowym wyhamowaniem wzrostu gospodarczego (rozwinięte kraje zachodnioeuropejskie ćwiczą to od kilkunastu lat). Po pewnym czasie jednak wszyscy pomrzemy, a rządzący politycy na ogół przejdą do historii, ale nikt im nie odbierze krótkookresowego zysku politycznego, związanego ze "sprawiedliwym podzieleniem owoców wzrostu". Czy tak się stanie w Polsce w roku 2007, 2008, ...? Zobaczymy. Na razie więcej jest poszlak na "tak" niż na "nie". Nie tylko bowiem nie ma w istocie żadnych reform fiskalnych, ale zapowiadane są tak antykoniunkturalne rozwiązania, jak 5-procentowy wzrost płac minimalnych (co wymusi wzrost wynagrodzeń niemal wszystkich pracowników). Prawdopodobne jest zatem, że za rok, dwa lub trzy znowu zaczniemy się zastanawiać, kto ukradł nam wzrost gospodarczy.
Ilustracja: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 46/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.