Zaufanie społeczne to cenny dar. Można je jednak łatwo utracić, gdy używa się go jako broni w walce politycznej. W żadnej z dotychczasowych kampanii przedwyborczych nie mówiono tak dużo o walce z przestępczością, zaostrzeniu prawa karnego i poprawie poczucia bezpieczeństwa obywateli. Jest interesujące, że dyskusji nadają ton przedstawiciele obozu rządzącego - ministrowie sprawiedliwości i spraw wewnętrznych, a nie opozycja, która zawsze chętnie zarzuca rządowi zaniedbania i nieudolność.
Widać, że dokonania wspomnianych ministrów postanowiono przekuć w mocny argument wyborczy. Pomysł jest dobry, bo na tle postępującej degradacji AWS i ogólnego wzrostu społecznego niezadowolenia hasło "prawo i sprawiedliwość" staje się ważnym i chyba jedynym, które spotyka się z powszechną akceptacją opinii publicznej.
Trwa więc od jakiegoś czasu festiwal sukcesów Centralnego Biura Śledczego, a minister sprawiedliwości-prokurator generalny coraz mniej ma czasu na pracę, bo nie może się oderwać od dziennikarzy. W chwilach wolnych od telewizji i radia nadal dzielnie tropi skorumpowanych sędziów, prokuratorów i wyższych urzędników.
Na razie antyprzestępcza i antykorupcyjna ofensywa medialna jest niezwykle skuteczna. Jej rezultatem jest coraz wyraźniejszy podział społeczeństwa na większość popierającą ministra Kaczyńskiego i dziwaczną resztę, etykietowaną jako liberałowie, obrońcy przestępców lub w ogóle podejrzani o jakieś ciemne sprawy. Przełożenie społecznej sympatii za konsekwentną walkę o prawo i sprawiedliwość na wynik wyborczy może jednak być niezwykle trudne. Najwyższa nawet wiarygodność w jednej, ważnej dziedzinie działalności i wysoki wskaźnik popularności nie gwarantują sukcesu w walce politycznej. Przekonało się już o tym wielu znanych i lubianych.
Swoją drogą szkoda, że wybory prezydenckie odbyły się w ubiegłym roku, bo teraz mogłyby wyglądać inaczej. Gdyby zamiast Mariana Krzaklewskiego stanął w nich Lech Kaczyński to - być może - pokonałby nawet Andrzeja Olechowskiego. Wątpię, by wygrał z Aleksandrem Kwaśniewskim, ale walka byłaby ciekawsza.
Przepraszam za zbyt makiaweliczną tezę, ale chyba jest tak, że wybory wygrywa ten, kto lepiej niż rywale broni swojej wiarygodności, a walka wyborcza polega przede wszystkim na odbieraniu jej przeciwnikowi różnymi, z reguły niezbyt czystymi metodami. W wyborach prezydenckich wybitna jednostka ma większe szanse. Na niej koncentruje się przecież społeczne zainteresowanie, sama może odpierać ataki i atakować innych. Nie musi mieć zorganizowanego i widocznego zaplecza politycznego, a jej otoczenie może pozostać mało widoczne i w dużym stopniu anonimowe. Niestety, nadchodzą wybory parlamentarne, w których nie ma takich możliwości. W wyborach parlamentarnych nie występuje się solo, lecz z jakimś chórem czy drużyną, która jako całość musi zdobyć przymiot wiarygodności. Nie wystarcza już światło odbite od najwspanialszego nawet lidera. Trzeba mu albo autentycznie dorównywać, albo przynajmniej sprawiać takie wrażenie. I na tym chyba polega główny problem: zasłużony, kompetentny i wiarygodny minister sprawiedliwości musi mieć drużynę podobnych do siebie wojów, bo inaczej przegra i polegnie. Problem ten dostrzega chyba sam minister, bo zwleka z doborem rycerzy. A brutalna prawda jest taka, że każdy, kogo Lech Kaczyński pokaże publiczności jako swojego zaufanego pomocnika, odbierze mu cząstkę wiarygodności. Nawet jego
własny brat bliźniak, też znany i wybitny, ale społecznie kojarzony raczej z przegraną niż sukcesem.
Podobnie może oddziaływać na opinię publiczną mądry, pracowity i wierny Ludwik Dorn. Jak więc dobrać ludzi, by zadać kłam przewrotnej tezie, że każdy, kto zechce publicznie wesprzeć Lecha Kaczyńskiego, w rzeczywistości go osłabi. Na ogólnopolski zaciąg jest już chyba za późno, a potencjalni kandydaci do wspólnej drużyny - niedobitki i dezerterzy z AWS - mogą tylko drastycznie zmniejszyć wiarygodność lidera.
Nie upieram się, że moja diagnoza jest trafna i być może istnieje jakiś sposób na sukces braci Kaczyńskich w nadchodzących wyborach. Popularność i zaufanie społeczne to cenne dary i źródło osobistej satysfakcji. Można je jednak łatwo utracić, gdy używa się ich jako broni w walce politycznej. Nikt nie lubi być traktowany instrumentalnie.
Trwa więc od jakiegoś czasu festiwal sukcesów Centralnego Biura Śledczego, a minister sprawiedliwości-prokurator generalny coraz mniej ma czasu na pracę, bo nie może się oderwać od dziennikarzy. W chwilach wolnych od telewizji i radia nadal dzielnie tropi skorumpowanych sędziów, prokuratorów i wyższych urzędników.
Na razie antyprzestępcza i antykorupcyjna ofensywa medialna jest niezwykle skuteczna. Jej rezultatem jest coraz wyraźniejszy podział społeczeństwa na większość popierającą ministra Kaczyńskiego i dziwaczną resztę, etykietowaną jako liberałowie, obrońcy przestępców lub w ogóle podejrzani o jakieś ciemne sprawy. Przełożenie społecznej sympatii za konsekwentną walkę o prawo i sprawiedliwość na wynik wyborczy może jednak być niezwykle trudne. Najwyższa nawet wiarygodność w jednej, ważnej dziedzinie działalności i wysoki wskaźnik popularności nie gwarantują sukcesu w walce politycznej. Przekonało się już o tym wielu znanych i lubianych.
Swoją drogą szkoda, że wybory prezydenckie odbyły się w ubiegłym roku, bo teraz mogłyby wyglądać inaczej. Gdyby zamiast Mariana Krzaklewskiego stanął w nich Lech Kaczyński to - być może - pokonałby nawet Andrzeja Olechowskiego. Wątpię, by wygrał z Aleksandrem Kwaśniewskim, ale walka byłaby ciekawsza.
Przepraszam za zbyt makiaweliczną tezę, ale chyba jest tak, że wybory wygrywa ten, kto lepiej niż rywale broni swojej wiarygodności, a walka wyborcza polega przede wszystkim na odbieraniu jej przeciwnikowi różnymi, z reguły niezbyt czystymi metodami. W wyborach prezydenckich wybitna jednostka ma większe szanse. Na niej koncentruje się przecież społeczne zainteresowanie, sama może odpierać ataki i atakować innych. Nie musi mieć zorganizowanego i widocznego zaplecza politycznego, a jej otoczenie może pozostać mało widoczne i w dużym stopniu anonimowe. Niestety, nadchodzą wybory parlamentarne, w których nie ma takich możliwości. W wyborach parlamentarnych nie występuje się solo, lecz z jakimś chórem czy drużyną, która jako całość musi zdobyć przymiot wiarygodności. Nie wystarcza już światło odbite od najwspanialszego nawet lidera. Trzeba mu albo autentycznie dorównywać, albo przynajmniej sprawiać takie wrażenie. I na tym chyba polega główny problem: zasłużony, kompetentny i wiarygodny minister sprawiedliwości musi mieć drużynę podobnych do siebie wojów, bo inaczej przegra i polegnie. Problem ten dostrzega chyba sam minister, bo zwleka z doborem rycerzy. A brutalna prawda jest taka, że każdy, kogo Lech Kaczyński pokaże publiczności jako swojego zaufanego pomocnika, odbierze mu cząstkę wiarygodności. Nawet jego
własny brat bliźniak, też znany i wybitny, ale społecznie kojarzony raczej z przegraną niż sukcesem.
Podobnie może oddziaływać na opinię publiczną mądry, pracowity i wierny Ludwik Dorn. Jak więc dobrać ludzi, by zadać kłam przewrotnej tezie, że każdy, kto zechce publicznie wesprzeć Lecha Kaczyńskiego, w rzeczywistości go osłabi. Na ogólnopolski zaciąg jest już chyba za późno, a potencjalni kandydaci do wspólnej drużyny - niedobitki i dezerterzy z AWS - mogą tylko drastycznie zmniejszyć wiarygodność lidera.
Nie upieram się, że moja diagnoza jest trafna i być może istnieje jakiś sposób na sukces braci Kaczyńskich w nadchodzących wyborach. Popularność i zaufanie społeczne to cenne dary i źródło osobistej satysfakcji. Można je jednak łatwo utracić, gdy używa się ich jako broni w walce politycznej. Nikt nie lubi być traktowany instrumentalnie.
Więcej możesz przeczytać w 16/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.