Poprzednik Abe, Junichiro Koizumi dokonał rewolucji w wewnętrznej polityce Japonii. Nie zawahał się rzucić wszystkiego na jedną szalę, by pozbyć się z partii przeciwników. Kilka lat wcześniej Koizumi postawił starą, skorumpowaną i rządzoną przez klany partię PLD na krawędzi po to, by odniosła największy od lat triumf. Dlatego 51-letniemu Shinzo Abe, szefowi gabinetu politycznego Kozumiego wieszczono possuto-Koizumi, okres w którym będzie musiał mierzyć się z popularnością poprzedniego premiera. Tak też się w rzeczywistości stało. Tuż po przejęciu sterów rządu jego notowania poleciały ostro w dół.
Abe nie opuściła jednak polityczna intuicja. Nie zamierzał wchodzić w buty Koizumiego, lecz naprawić to, co ten - delikatnie mówiąc - popsuł, czyli sprawy międzynarodowe. Abe zaniechał wizyt w Świątyni Yasukuni, poprawiając tym samym relacje Japonii z Seulem i Pekinem. Zaangażował się w rozwiązanie kryzysu na półwyspie koreańskim i, co najważniejsze, rozpoczął kampanię mającą przybliżyć kraj do członkostwa w NATO.
Już jutro Abe będzie przemawiał w kwaterze głównej NATO niedaleko Brukseli. Tam od dawna się mówi o "sojuszu globalnym", czyli NATO poszerzonym o kraje sojusznicze, a nie należące do Sojuszu (Japonia, Australia, Nowa Zelandia). Pomysł ten forsują Amerykanie. Dla Japonii to dobrze, bo może w końcu wrócić jako pełnoprawny aktor na scenę światową. Do tej pory jej pacyfistyczna konstytucja sprawiała, że Tokio traktowane było po macoszemu. Teraz ma się to zmienić.