Premier Kaczyński chce pomagać Kościołowi wbrew jego misji i interesom
Projekt państwa braci Kaczyński jest totalny. Obejmuje nie tylko reformę struktur władzy, ale nawet Kościoła, który miałby się stać jednym z filarów państwa. Problemem jest to, że rola, jaką przewidują dla chrześcijaństwa bracia Kaczyńscy, nie da się pogodzić z naturą Kościoła.
Pomocna ręka premiera
Jasno wyrażona sugestia, że stolica prymasowska powinna pozostać w Warszawie, a nie powrócić do Gniezna, jest najbardziej widocznym przejawem stylu postrzegania Kościoła przez Jarosława Kaczyńskiego. "Sprawa ta przekracza kwestie czysto kościelne. Tytuł prymasa jest elementem polskiej tradycji i z punktu widzenia państwa nie jest bez znaczenia, gdzie znajduje się stolica prymasów. Ten tytuł, z uwagi na ogromną rolę prymasów w PRL, silnie integruje Kościół. W moim przeświadczeniu Kościół powinien być silny, a temu służy instytucja prymasa" - mówił niedawno premier Jarosław Kaczyński. W ten sposób tłumaczył się z informacji o jego rzekomych naciskach w sprawie nominacji nowego metropolity warszawskiego. Co oznaczają te słowa mające usprawiedliwić zaangażowanie premiera w wewnętrzną sprawę Kościoła? Pokazują one, że Kaczyński nie tylko chciałby, aby Kościół był silny i dynamiczny (w tym trudno dopatrzeć się czegoś złego), ale także aby ta silna i dynamiczna instytucja na powrót objęła funkcję integratora życia narodowego i społecznego, którą przez okres niewoli najpierw rozbiorowej, a potem komunistycznej z powodzeniem pełniła. Opinię taką wyraził zresztą premier w swoim exposé, podkreślając fundamentalną rolę, jaką ma do odegrania Kościół w państwie.
Słowa krytyki wobec zwolenników lustracji w Kościele nie są jedyną pomocą, jaką chciałby jemu okazywać. Wcześniej Kaczyński wprost stwierdził, że pomoc ta powinna być o wiele większa i powinna obejmować także wsparcie finansowe. "Kościół odgrywa zbyt wielką rolę w życiu społecznym, by go pozostawić bez wsparcia. (...) Warszawa bez trudu mogłaby wspomóc słuszny i szlachetny cel, jakim jest budowa Świątyni Opatrzności Bożej. Ale nie może, prawo zabrania" - mówił Kaczyński w wywiadzie rzece "O dwóch takichÉ Alfabet braci Kaczyńskich".
Prymas Królestwa Polskiego
Z wypowiedzi premiera Kaczyńskiego jasno wynika, dlaczego popiera on pozostawienie stolicy prymasowskiej w Warszawie. Chodzi o próbę powiązania władzy prymasowskiej z władzą prezydenta i premiera. Prymas może być o wiele łatwiej wykorzystany do wzmacniania autorytetu państwa czy ideologicznej wizji jego sanacji, jeśli będzie rezydować w Warszawie. Problemem jest to, że taki pomysł, choć (jak podkreślał premier) wspierany przez część hierarchów, nie znajduje usprawiedliwienia w tradycji polskiego Kościoła. Nie ma sensownych religijnych powodów, by kustosz relikwii św. Wojciecha rezydował w Warszawie. Historia i tradycja wskazują na Gniezno jako miejsce, z którego płynąć powinno nauczanie i w którym przebywać winien interreks. Tradycję tę zmienił car Aleksander II, decydując, że biskup warszawski będzie jednocześnie prymasem. Nie oznacza to jednak, że biskup ten stał się prymasem Polski (bowiem ten tytuł przysługiwał biskupowi Gniezna), lecz jedynie że został prymasem Królestwa Polskiego.
W okresie międzywojennym tytuł prymasowski pozostał w Gnieźnie (choć metropolita warszawski kard. Aleksander Kakowski, jako obdarzony tytułem prymasa jeszcze przed I wojną światową, zachował prawo jego używania). Po II wojnie także nic się nie zmieniło. Kard. Stefan Wyszyński był prymasem jako metropolita gnieźnieński, a nie warszawski (przez cały okres PRL obowiązywała unia personalna między tymi metropoliami); podobnie było z kard. Józefem Glempem. Dopiero reforma administracyjna z roku 1992 spowodowała, że pozostawiono tytuł prymasowski przy kard. Glempie. Decyzja ta została jednak podjęta wyłącznie ze względu na osobę prymasa, a nie z przyczyn politycznych czy narodowych.
Umiejscowienie stolicy prymasowskiej w Gnieźnie jest tym istotniejsze, że pozostając poza głównym nurtem polityki, bieżących sporów i życia medialnego, prymas może o wiele lepiej wypełniać swoją funkcję pasterza i nauczyciela narodu, a kiedy trzeba - krytyka władzy. Grzechy i zaniedbania każdej władzy lepiej widać z bezpiecznego oddalenia, które nie rodzi pokusy osobistego zaangażowania w życie polityczne (a ulegali jej nie tylko hierarchowie z przeszłości, ale i niektórzy współcześni biskupi, z przyjemnością bawiąc u prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego czy liderów SLD). Czy rzeczywiście takiego wykorzystania prymasa do aktualnych rozgrywek politycznych pragnie premier Kaczyński? Mam nadzieję, że nie, ale niepokój pozostaje i trudno się nim nie podzielić, tym bardziej że - jak powiedział mi jeden z młodych działaczy PiS - dobrze jest mieć swojego biskupa, a jeśli jest on jeszcze przy okazji kardynałem, to już w ogóle jest świetnie.
Nawiasem mówiąc, w innych krajach tytuł prymasa rzadko jest związany ze stolicą państwa. Prymas Germanii (Niemcy, Austria i Szwajcaria) rezyduje w Salzburgu, prymas Hiszpanii w Toledo, zaś Galii - w Lyonie.
Nowy józefinizm?
Myślenie premiera Kaczyńskiego ujawnia pokusę józefinizmu (w wersji Kaczyńskiego - jarosławizmu), czyli takiego włączenia Kościoła w rzeczywistość społeczno-polityczną, która sprowadzałaby tę świętą instytucję wyłącznie do roli fundamentu życia społecznego, zwornika duchowego państwa, a jego duchownych do roli urzędników, których celem jest czuwanie nad ludzką moralnością. W józefinizmie (nazwa pochodzi od cesarza Austrii Józefa II), ukształtowanym pod koniec XVIII wieku w Austrii, Kościół miał się stać urzędem państwowym, a jego głównym celem miało być wspieranie polityki państwa, które w rewanżu opiekowało się duchownymi. Przez pierwsze lata taka polityka przynosiła korzyści obu stronom. Instytucje kościelne zostały zreformowane i unowocześnione, księża uzyskali lepsze wykształcenie i lepsze warunki materialne, dzięki czemu państwo zyskało w nich oddanych urzędników. Na dłuższą metę jednak ten eksperyment okazał się fiaskiem. I to nie tylko dlatego, że oburzona ograniczeniem swoich wpływów Stolica Apostolska potępiła józefinizm, ale także dlatego, że duchowni urzędnicy stracili autorytet. Ostatecznym efektem tej polityki było wyłonienie się tuż po upadku monarchii austro-węgierskiej narodowych Kościołów, których jednym z celów było odcięcie się od państwowej religii katolickiej. Zdaniem wielu komentatorów, to, że Kościoły na Węgrzech, w Czechach czy na Słowacji zostały tak doszczętnie spacyfikowane przez komunistów, także ma wiele wspólnego z polityką józefinizmu.
Oczywiście trudno uznać, że rozmowy Jarosława Kaczyńskiego w Watykanie to już początek nowego józefinizmu. Ani premier nie ma takiej władzy, jaką miał cesarz, ani nic nie wiadomo o tym, by Kościół miał ulegać takim pomysłom. Nie oznacza to jednak, że nie ma powodów do niepokoju. Oto bowiem po raz kolejny otrzymaliśmy sygnał, że władza (ale także opozycja pielgrzymująca nieustannie do kurii przy Franciszkańskiej w Krakowie czy sugerująca ustami Jana Rokity, że Polska dzieli się nie tylko na Polskę K i Polskę T, ale też na Kościół toruński i łagiewnicki) ma tendencję do instrumentalizacji Kościoła. Hierarchowie nie mają już być moralnym i duchowym punktem odniesienia, lecz elementem konstrukcji wspierającym układ polityczny (wystarczy tu przypomnieć rolę abp. Sławoja Leszka Głódzia w początkach władzy Samoobrony, LPR i PiS).
Obawy przed józefińskim traktowaniem Kościoła wzmagają wcześniejsze zachowania premiera Kaczyńskiego, który jeszcze jako prezes PiS dzielił hierarchów na tych, którzy są częścią układu III RP i jako tacy występują przeciwko Radiu Maryja, i tych, którzy są "antyukładowi" i chcą budowy IV RP. Po dołożeniu do tego informacji o personalnych sugestiach premiera Kaczyńskiego odnośnie metropolii warszawskiej jeszcze bardziej należy się obawiać wykorzystania Kościoła do tworzenia i realizacji projektu politycznego. To - nawet wtedy gdy szanuje się ideę IV RP - musi rodzić sprzeciw.
Marzenia czy plany polityków nie miałyby najmniejszego znaczenia, gdyby nie to, że podobnie rozumują niektórzy z hierarchów. We wspieraniu władzy dostrzegają oni nie tylko krótkoterminowe profity w rodzaju dostępu do ministerstw, ale także możliwość zablokowania lustracji Kościoła. Szukając bowiem wsparcia kościelnych instytucji, zarówno premier, jak i prezydent otwarcie krytykowali katolickich zwolenników oczyszczenia pamięci.
Szkodliwy sojusz
Antylustracyjny sojusz tronu i ołtarza jest znakomitym przykładem tego, jak szkodliwy dla Kościoła może być józefinizm nawet w wersji soft, który wydają się prezentować rządzący zarówno Kościołem, jak i państwem. Obecnie jednym z najsilniejszych atutów każdej władzy w debatach z hierarchią kościelną jest informacja, do której dostępu nie ma nawet Stolica Apostolska - o tym, który z polskich hierarchów był uwikłany we współpracę z bezpieką. Dlatego to przede wszystkim hierarchii powinno zależeć na jak najszybszym ujawnieniu zawartości wszystkich teczek dotyczących ludzi Kościoła. Tylko w atmosferze pełnej przejrzystości można doprowadzić do tego, by nikt nie mógł już wykorzystywać przeszłości do kształtowania przyszłości. Podobne myślenie powinno być bliskie politykom deklarującym swój katolicyzm. Dla Kościoła o wiele lepsza niż ukrywanie trudnych elementów przeszłości jest przejrzystość. Zlustrowany Kościół będzie nie tylko bardziej wiarygodny moralnie, ale także o wiele bardziej odporny na zakulisowe naciski.
Zaskakująca pozostaje w tej perspektywie postawa braci Kaczyńskich, którzy jawnie deklarują niechęć do otwarcia archiwów poświęconych Kościołowi, a nawet sugerują, że ujawniane materiały o współpracy niektórych duchownych z bezpieką są atakami na katolicyzm. Takie zachowanie rodzi obawę, że dla (nie tylko obecnej) władzy sytuacją o wiele wygodniejszą jest pozostawienie pewnych materiałów w swoich rękach - by móc je wykorzystać do zakulisowych nacisków. Informacja tajna pozostaje bronią, jawna przestaje nią być.
Dla przyszłości Kościoła jest istotne, by nikt nie miał broni, którą może się przeciwko niemu posłużyć. Dla państwa zaś ważne jest nie to, by Kościół stał się strażnikiem tronu, ale by potrafił wykorzystać swój autorytet także do potępienia polityków. Tak jak zrobił to św. Stanisław, którego zachowanie na krótką metę również mogło być niekorzystne dla państwa i jego władcy.
Pomocna ręka premiera
Jasno wyrażona sugestia, że stolica prymasowska powinna pozostać w Warszawie, a nie powrócić do Gniezna, jest najbardziej widocznym przejawem stylu postrzegania Kościoła przez Jarosława Kaczyńskiego. "Sprawa ta przekracza kwestie czysto kościelne. Tytuł prymasa jest elementem polskiej tradycji i z punktu widzenia państwa nie jest bez znaczenia, gdzie znajduje się stolica prymasów. Ten tytuł, z uwagi na ogromną rolę prymasów w PRL, silnie integruje Kościół. W moim przeświadczeniu Kościół powinien być silny, a temu służy instytucja prymasa" - mówił niedawno premier Jarosław Kaczyński. W ten sposób tłumaczył się z informacji o jego rzekomych naciskach w sprawie nominacji nowego metropolity warszawskiego. Co oznaczają te słowa mające usprawiedliwić zaangażowanie premiera w wewnętrzną sprawę Kościoła? Pokazują one, że Kaczyński nie tylko chciałby, aby Kościół był silny i dynamiczny (w tym trudno dopatrzeć się czegoś złego), ale także aby ta silna i dynamiczna instytucja na powrót objęła funkcję integratora życia narodowego i społecznego, którą przez okres niewoli najpierw rozbiorowej, a potem komunistycznej z powodzeniem pełniła. Opinię taką wyraził zresztą premier w swoim exposé, podkreślając fundamentalną rolę, jaką ma do odegrania Kościół w państwie.
Słowa krytyki wobec zwolenników lustracji w Kościele nie są jedyną pomocą, jaką chciałby jemu okazywać. Wcześniej Kaczyński wprost stwierdził, że pomoc ta powinna być o wiele większa i powinna obejmować także wsparcie finansowe. "Kościół odgrywa zbyt wielką rolę w życiu społecznym, by go pozostawić bez wsparcia. (...) Warszawa bez trudu mogłaby wspomóc słuszny i szlachetny cel, jakim jest budowa Świątyni Opatrzności Bożej. Ale nie może, prawo zabrania" - mówił Kaczyński w wywiadzie rzece "O dwóch takichÉ Alfabet braci Kaczyńskich".
Prymas Królestwa Polskiego
Z wypowiedzi premiera Kaczyńskiego jasno wynika, dlaczego popiera on pozostawienie stolicy prymasowskiej w Warszawie. Chodzi o próbę powiązania władzy prymasowskiej z władzą prezydenta i premiera. Prymas może być o wiele łatwiej wykorzystany do wzmacniania autorytetu państwa czy ideologicznej wizji jego sanacji, jeśli będzie rezydować w Warszawie. Problemem jest to, że taki pomysł, choć (jak podkreślał premier) wspierany przez część hierarchów, nie znajduje usprawiedliwienia w tradycji polskiego Kościoła. Nie ma sensownych religijnych powodów, by kustosz relikwii św. Wojciecha rezydował w Warszawie. Historia i tradycja wskazują na Gniezno jako miejsce, z którego płynąć powinno nauczanie i w którym przebywać winien interreks. Tradycję tę zmienił car Aleksander II, decydując, że biskup warszawski będzie jednocześnie prymasem. Nie oznacza to jednak, że biskup ten stał się prymasem Polski (bowiem ten tytuł przysługiwał biskupowi Gniezna), lecz jedynie że został prymasem Królestwa Polskiego.
W okresie międzywojennym tytuł prymasowski pozostał w Gnieźnie (choć metropolita warszawski kard. Aleksander Kakowski, jako obdarzony tytułem prymasa jeszcze przed I wojną światową, zachował prawo jego używania). Po II wojnie także nic się nie zmieniło. Kard. Stefan Wyszyński był prymasem jako metropolita gnieźnieński, a nie warszawski (przez cały okres PRL obowiązywała unia personalna między tymi metropoliami); podobnie było z kard. Józefem Glempem. Dopiero reforma administracyjna z roku 1992 spowodowała, że pozostawiono tytuł prymasowski przy kard. Glempie. Decyzja ta została jednak podjęta wyłącznie ze względu na osobę prymasa, a nie z przyczyn politycznych czy narodowych.
Umiejscowienie stolicy prymasowskiej w Gnieźnie jest tym istotniejsze, że pozostając poza głównym nurtem polityki, bieżących sporów i życia medialnego, prymas może o wiele lepiej wypełniać swoją funkcję pasterza i nauczyciela narodu, a kiedy trzeba - krytyka władzy. Grzechy i zaniedbania każdej władzy lepiej widać z bezpiecznego oddalenia, które nie rodzi pokusy osobistego zaangażowania w życie polityczne (a ulegali jej nie tylko hierarchowie z przeszłości, ale i niektórzy współcześni biskupi, z przyjemnością bawiąc u prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego czy liderów SLD). Czy rzeczywiście takiego wykorzystania prymasa do aktualnych rozgrywek politycznych pragnie premier Kaczyński? Mam nadzieję, że nie, ale niepokój pozostaje i trudno się nim nie podzielić, tym bardziej że - jak powiedział mi jeden z młodych działaczy PiS - dobrze jest mieć swojego biskupa, a jeśli jest on jeszcze przy okazji kardynałem, to już w ogóle jest świetnie.
Nawiasem mówiąc, w innych krajach tytuł prymasa rzadko jest związany ze stolicą państwa. Prymas Germanii (Niemcy, Austria i Szwajcaria) rezyduje w Salzburgu, prymas Hiszpanii w Toledo, zaś Galii - w Lyonie.
Nowy józefinizm?
Myślenie premiera Kaczyńskiego ujawnia pokusę józefinizmu (w wersji Kaczyńskiego - jarosławizmu), czyli takiego włączenia Kościoła w rzeczywistość społeczno-polityczną, która sprowadzałaby tę świętą instytucję wyłącznie do roli fundamentu życia społecznego, zwornika duchowego państwa, a jego duchownych do roli urzędników, których celem jest czuwanie nad ludzką moralnością. W józefinizmie (nazwa pochodzi od cesarza Austrii Józefa II), ukształtowanym pod koniec XVIII wieku w Austrii, Kościół miał się stać urzędem państwowym, a jego głównym celem miało być wspieranie polityki państwa, które w rewanżu opiekowało się duchownymi. Przez pierwsze lata taka polityka przynosiła korzyści obu stronom. Instytucje kościelne zostały zreformowane i unowocześnione, księża uzyskali lepsze wykształcenie i lepsze warunki materialne, dzięki czemu państwo zyskało w nich oddanych urzędników. Na dłuższą metę jednak ten eksperyment okazał się fiaskiem. I to nie tylko dlatego, że oburzona ograniczeniem swoich wpływów Stolica Apostolska potępiła józefinizm, ale także dlatego, że duchowni urzędnicy stracili autorytet. Ostatecznym efektem tej polityki było wyłonienie się tuż po upadku monarchii austro-węgierskiej narodowych Kościołów, których jednym z celów było odcięcie się od państwowej religii katolickiej. Zdaniem wielu komentatorów, to, że Kościoły na Węgrzech, w Czechach czy na Słowacji zostały tak doszczętnie spacyfikowane przez komunistów, także ma wiele wspólnego z polityką józefinizmu.
Oczywiście trudno uznać, że rozmowy Jarosława Kaczyńskiego w Watykanie to już początek nowego józefinizmu. Ani premier nie ma takiej władzy, jaką miał cesarz, ani nic nie wiadomo o tym, by Kościół miał ulegać takim pomysłom. Nie oznacza to jednak, że nie ma powodów do niepokoju. Oto bowiem po raz kolejny otrzymaliśmy sygnał, że władza (ale także opozycja pielgrzymująca nieustannie do kurii przy Franciszkańskiej w Krakowie czy sugerująca ustami Jana Rokity, że Polska dzieli się nie tylko na Polskę K i Polskę T, ale też na Kościół toruński i łagiewnicki) ma tendencję do instrumentalizacji Kościoła. Hierarchowie nie mają już być moralnym i duchowym punktem odniesienia, lecz elementem konstrukcji wspierającym układ polityczny (wystarczy tu przypomnieć rolę abp. Sławoja Leszka Głódzia w początkach władzy Samoobrony, LPR i PiS).
Obawy przed józefińskim traktowaniem Kościoła wzmagają wcześniejsze zachowania premiera Kaczyńskiego, który jeszcze jako prezes PiS dzielił hierarchów na tych, którzy są częścią układu III RP i jako tacy występują przeciwko Radiu Maryja, i tych, którzy są "antyukładowi" i chcą budowy IV RP. Po dołożeniu do tego informacji o personalnych sugestiach premiera Kaczyńskiego odnośnie metropolii warszawskiej jeszcze bardziej należy się obawiać wykorzystania Kościoła do tworzenia i realizacji projektu politycznego. To - nawet wtedy gdy szanuje się ideę IV RP - musi rodzić sprzeciw.
Marzenia czy plany polityków nie miałyby najmniejszego znaczenia, gdyby nie to, że podobnie rozumują niektórzy z hierarchów. We wspieraniu władzy dostrzegają oni nie tylko krótkoterminowe profity w rodzaju dostępu do ministerstw, ale także możliwość zablokowania lustracji Kościoła. Szukając bowiem wsparcia kościelnych instytucji, zarówno premier, jak i prezydent otwarcie krytykowali katolickich zwolenników oczyszczenia pamięci.
Szkodliwy sojusz
Antylustracyjny sojusz tronu i ołtarza jest znakomitym przykładem tego, jak szkodliwy dla Kościoła może być józefinizm nawet w wersji soft, który wydają się prezentować rządzący zarówno Kościołem, jak i państwem. Obecnie jednym z najsilniejszych atutów każdej władzy w debatach z hierarchią kościelną jest informacja, do której dostępu nie ma nawet Stolica Apostolska - o tym, który z polskich hierarchów był uwikłany we współpracę z bezpieką. Dlatego to przede wszystkim hierarchii powinno zależeć na jak najszybszym ujawnieniu zawartości wszystkich teczek dotyczących ludzi Kościoła. Tylko w atmosferze pełnej przejrzystości można doprowadzić do tego, by nikt nie mógł już wykorzystywać przeszłości do kształtowania przyszłości. Podobne myślenie powinno być bliskie politykom deklarującym swój katolicyzm. Dla Kościoła o wiele lepsza niż ukrywanie trudnych elementów przeszłości jest przejrzystość. Zlustrowany Kościół będzie nie tylko bardziej wiarygodny moralnie, ale także o wiele bardziej odporny na zakulisowe naciski.
Zaskakująca pozostaje w tej perspektywie postawa braci Kaczyńskich, którzy jawnie deklarują niechęć do otwarcia archiwów poświęconych Kościołowi, a nawet sugerują, że ujawniane materiały o współpracy niektórych duchownych z bezpieką są atakami na katolicyzm. Takie zachowanie rodzi obawę, że dla (nie tylko obecnej) władzy sytuacją o wiele wygodniejszą jest pozostawienie pewnych materiałów w swoich rękach - by móc je wykorzystać do zakulisowych nacisków. Informacja tajna pozostaje bronią, jawna przestaje nią być.
Dla przyszłości Kościoła jest istotne, by nikt nie miał broni, którą może się przeciwko niemu posłużyć. Dla państwa zaś ważne jest nie to, by Kościół stał się strażnikiem tronu, ale by potrafił wykorzystać swój autorytet także do potępienia polityków. Tak jak zrobił to św. Stanisław, którego zachowanie na krótką metę również mogło być niekorzystne dla państwa i jego władcy.
POLSKIE WETO |
---|
Ostatnim, a zarazem najbardziej znanym przejawem józefinizmu było zastosowanie przez krakowskiego kardynała Jana Puzynę weta, zwanego ekskulzywą (protest zgłoszony katolickim władcom w sprawie wyboru jednego z kardynałów na Stolicę Piotrową). "Mam zaszczyt podać do wiadomości, w imieniu oraz na podstawie autorytetu jego Apostolskiego Majestatu Franciszka Józefa, że Jego Majestat, zamierzając skorzystać ze starożytnego prawa i przywileju, oznajmia wykluczające weto przeciwko najdostojniejszemu mojemu panu kardynałowi Mariano Rampolli del Tindaro" - oznajmił podczas konklawe w 1903 r., po śmierci Leona XII, jedyny Polak w tym gremium. I choć kardynałowie głośno przeciwko temu protestowali, kandydatura będącego niemal pewniakiem Rampollego upadła. Kardynał Puzyna, zgłaszając ekskluzywę, kierował się interesem Polski, gdyż Rampolli był znany jako sympatyk Niemiec i Rosji. Puzyna wykorzystał to, że cesarz Franciszek Józef miał do Rampollego osobisty żal, ponieważ ten sprzeciwiał się katolickiemu pogrzebowi syna cesarza Rudolfa, który w 1889 r. prawdopodobnie popełnił samobójstwo, zabiwszy kochankę. Dzięki protestowi zgłoszonemu przez Puzynę papieżem został Giuseppe Sarto, znany później jako Pius X. Sarto, choć wybór swój zawdzięczał ekskluzywie, już rok później wydał konstytucję "Commisium nobis", zakazującą zgłaszania władzom świeckim weta pod karą ekskomuniki. |
PRYMASI POLSKI XX WIEKU |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 49/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.