Naga prawda o striptizie
A przy okazji jednym z trybików w maszynce do robienia pieniędzy – chce się dopowiedzieć po seansie „Magic Mike’a”. Steven Soderbergh odziera swych bohaterów nie tylko z odzieży, ale i ze złudzeń.
„Magic Mike” to jeden z tych filmów, które łatwo ocenić pochopnie. Tandetny marketing, naoliwione klaty i wibrujące pośladki, Channing Tatum, który wybił się na romansidłach… Jedynie w nazwisku reżysera można dopatrywać się iskry nadziei. Bo czy autor „Traffic” i „Erin Brockovich” zadowoliłby się komedyjką kiczowatą niczym cekinowe stringi Królów Tampy? Widz dostaje produkt niezgodny z opisem sprzedawcy (to jest dystrybutora). Reklamacja wydaje się jednak zbędna.
Oczywiście nie znaczy to, że męska część widowni choć raz nie skrzywi się na widok pląsających na scenie mięśniaków – „Magic Mike” to wciąż ukłon w stronę pań. Przyzwyczajone do tego, że media notorycznie uprzedmiotawiają kobiece ciało, mają one miłą dla oczu odskocznię. Mimo tego trudno byłoby obronić tezę, że reżyserem kierowała wizja równouprawnienia w kinie. Każda z rozsądnie dozowanych (lecz sfilmowanych z polotem i humorem) sekwencji striptizu ma uzasadnienie w fabule. Publiczne rozbieranki to po prostu forma zarobkowania, która nie różni się znacznie od pracy w innych, bardziej „moralnych” branżach. Jak w każdym biznesie, na pierwszym miejscu stoi pozyskanie i zadowolenie klienta, dlatego występy bohaterów to przede wszystkim wyrachowane skoki na kasę. Przytoczone w pierwszym akapicie słowa lidera Królów Tampy doskonale tłumaczą, dlaczego kobiety wprost marzą o wkładaniu banknotów w skąpe majtki striptizerów.
Tancerzy erotycznych od – dajmy na to – przedstawicieli handlowych dzieli głównie inne ryzyko zawodowe. Łatwe narkotyki i łatwy seks to łatwa droga w dół. Niebezpieczeństwa te Soderbergh zobrazował w historii Adama, 19-letniego striptizera, który zachłystuje się wolnością i pieniędzmi. Tu też reżyser jest najbliżej banału; opowieści o młodości durnej mamy w kinie na pęczki.
Znacznie ciekawiej jawi się tu tytułowy Mike. Jego nocne, „magiczne” wcielenie to rzekomo tylko środek do celu, jakim jest otworzenie własnego sklepu meblarskiego. Czy myśląc o sobie w ten sposób, bohater nie zachowuje się, jakby cierpiał na rozdwojenie jaźni? Czy pół doby można być troskliwym kumplem i statecznym biznesmanem, a drugie pół wcieleniem seksu na haju? Tej bajki nie kupują ani banki, ani kobiety. „Magic Mike” przedstawia proces dojrzewania mężczyzny; przemyca przy tym krytykę amerykańskiego prawa, które nie sprzyja początkującym przedsiębiorcom.
To wciąż lekkie, choć niepozbawione treści kino wieńczy świetna rola Matthew McConaughey’a – rola na pięć minut przed jego dołączeniem do aktorskiej pierwszej ligi. Trochę sympatyczny, a trochę żałosny, dba o swój interes niczym zawodowa burdelmama. Jeśli wciąż nie wierzycie, że film o męskich striptizerach może się Wam spodobać, dajcie się przekonać Matthew.
Ocena: 6/10