Hardcore Henry
Fabuła filmu „Hardcore” jest prościutka - podążamy za bohaterem, który musi rozprawić się z rzeszą nowych wrogów, którzy atakują go z każdej strony. Największym atutem dzieła, skrzętnie wprowadzonym w życie jest fakt, iż cały obraz, poza króciutkim prologiem, oglądamy z pierwszoosobowej perspektywy. Kamera stanowi oczy bohatera, naśladuje jego ruchy. Twórcy wykorzystują tę prostą koncepcję w 120%, tworząc z filmu doświadczenie jak najbliższe grze komputerowej, jak to tylko możliwe. Film przypomina grę także ze względu na sposób prowadzenia fabuły. Nasz bohater do kolejnych lokalizacji dostaje się po otrzymaniu telefonu z instrukcjami od swojego „przewodnika”, mężczyzny, który z niewyjaśnionych powodów wielokrotnie pojawia się na ekranie, zawsze w innym stroju, z inną fryzurą.
Mimo, że koncepcja jest dość prosta, przez co mogłaby szybko się znudzić, dzięki różnorodności przeciwników, sposobów walki, czy sposobów na wykorzystanie przestrzeni, film ciągle dostarcza nowych wrażeń. Tempo jest zabójcze, a sekwencje zostały tak doskonale zmontowane, że wielokrotnie wydaje się, jak gdyby całość kręcona była na jednym długim ujęciu. Film przygotowany jest bardzo pieczołowicie i w każdej scenie widać, jak dużo pracy zostało włożone w efekt końcowy. Dość powiedzieć, że sam czas zdjęciowy wynosił 112 dni, a praca nad muzyką trwała ponad rok. W filmie czuć zaangażowanie i pasję twórców niemal w każdym kadrze.
„Hardcore”, zgodnie ze swoim tytułem, jest dziełem wyjątkowo krwawym, jednak w ten komiksowy, przerysowany sposób. Nie jest to raczej dzieło dla widzów o słabych nerwach, gdyż niejednokrotnie obejrzymy w wielkim zbliżeniu jak złoczyńcom eksploduje głowa, a kule, noże i inne ostre narzędzia perforują ich różnorodne narządy. W tym wszystkim sporo jest jednak specyficznego, często czarnego humoru. Najzabawniejsza jest chyba sekwencja w autobusie, czy raczej dramatyczny sposób jej zakończenia. Nie sposób nie uśmiechnąć się na szaleństwa, które wtedy możemy oglądać na ekranie.
Wyśmienita jest też scena pieszego pościgu ulicami miasta, zahaczająca o bieg po moście oraz prezentację parkourowych ruchów bohatera. W tej sekwencji najbardziej widać ciężką pracę twórców. Ani na moment nie wypadają z pierwszoosobowej narracji, a sposób zmontowania tej sceny sprawia wrażenie, jak gdyby była jedną płynną sekwencją. Trochę wgniata w fotel.
Warto pochylić się także nad warstwą muzyczną dzieła, stanowiącą dodatkowego, humorystycznego bohatera. Użycie kawałków Queen, czy znanych westernowych melodii kontrastuje z krwawą akcją na ekranie, celowo stawiając wszystko w zabawny nawias przerysowania i przesady. Świetnie wykorzystano też momenty ciszy. Najlepiej wygląda to w scenie pościgu na nogach, gdy podczas krótkich przestojów, bohater nie patrzy do przodu, tylko rozgląda się na boki. Niejako wypada wtedy z głównej narracji pościgu, robi sobie przerwę na zmianę stroju i naładowanie akumulatorów. Warstwa muzyczna świetnie to akcentuje. Za każdym razem, gdy bohater patrzy w bok muzyka nagle się urywa, by powrócić z pełną siłą, gdy tylko bohater znów spojrzy do przodu i wejdzie we właściwą narrację sekwencji.
Projekt na etapie planowania tak bardzo spodobał się w Hollywood, że w napisach końcowych dostaniemy liczne podziękowania różnorodnym gwiazdom. W tym Neilowi Blookampowi, czy, zaskakująco, Sachy Baronowi Cohenowi, którym pierwsze sceny niezmiernie się spodobały. „Trzeba ludziom mówić dobre słowa, bo to daje im siłę do dalszej pracy”, powiedziała po pokazie Dasha Charusha, żona reżysera i autorka muzyki. „Dlatego w napisach końcowych dziękujemy tylu ludziom. Niezmiernie nam pomogli, wierząc w ten projekt od początku”. Warto też dodać, że tak przychylny odbiór zaowocował doskonałym gwiazdorskim cameo, którego nie chcę zdradzać dla efektu większego zaskoczenia, gdy wspomniana osoba pojawi się na ekranie.
„Hardcore” nie bez przyczyny wywołał dużo szumu na Festiwalu w Toronto. Film jest bezkompromisowy, krwawy, rozpędzony, a wiele sekwencji stanowi prawdziwą jazdę bez trzymanki. Film ma wszelkie predyspozycje, by stać się tzw. „ cult classic”, co zresztą w morzu szumu, który zdążył już wywołać, w zasadzie już ma miejsce.
Ocena: 8/10
Relacja z TIFF dzięki uprzejmości restauracji Bollywood Lounge w Warszawie.