Nadgryzione Jabłko - recenzja filmu "Steve Jobs"
„Steve Jobs” pokazuje, jak w kreatywny sposób podejść do ogranego tematu. W dobie filmów biograficznych, które podążają za prostym schematem, opowiadając o życiu bohatera w wieloletnim okresie, często skupiając się na latach dorastania i kolejnych ścieżkach kariery, scenarzysta Aaron Sorkin rozpisał historię Jobsa jedynie na trzy wyraźne części, rozgrywające się na przestrzeni kilkunastu lat. Każda rozgrywa się w kilkadziesiąt minut przed oficjalną prezentacją nowego produktu firmy. Umiejscowienie akcji właśnie w takim momencie dało twórcom naturalną presję czasu wywieraną na bohaterach i stało się świetnym pretekstem do wprowadzenia ulubionej formuły sorkinowskiej formy pisania - walk and talk. Bohaterowie, jak to u Sorkina, chodzą więc po korytarzach, wystrzeliwując z siebie pięć tysięcy słów na minutę. Takie rozpisanie akcji było strzałem w dziesiątkę. Sprawiło, że widz czuje się wrzucony w wir akcji. Ekranowe wydarzenia rozgrywają się bowiem niemal w czasie rzeczywistym.
Sorkin w świetny sposób wykorzystał też fakt, że większość widzów posiada minimalną wiedzę na temat Jobsa. Z tego powodu w swojej historii w króciutkich retrospekcjach przypomina jedynie najważniejsze momenty historii życiowej Steve’a, bez wchodzenia w szczegóły. Tak jest w wyjątkowo udanej, trafnej i najlepiej ilustrującej tę zasadę scenie, w której podczas rozmowy Steve’a ze Stevem (Jobsa z Wozniakiem), jeden mówi do drugiego „Prowadzisz tę samą argumentację, co w garażu”, przywołując tym samym moment, w którym rozpoczęła się „legenda Jobsa”.
Niezwykle trafionym pomysłem było także celowe przerywanie akcji w momencie, w którym Steve wchodzi na scenę. Nie było najmniejszej potrzeby pokazywać przebiegu samej prezentacji. Te w końcu są łatwo dostępne w sieci i znane z licznych zdjęć, które wielokrotnie obiegały media. Bardzo ciekawe są też pomysły na aranżację przestrzeni. Szczególnie dobrze widoczne jest to w wyjątkowo dramatycznym momencie, w którym bohaterowie spierają się na temat rzeczywistego przebiegu ważnego wydarzenia sprzed lat. W przywołanej retrospekcji oglądamy, jak za oknem pada rzęsisty deszcz. Zagranie, które wydawać mogłoby się niezwykle proste i ograne, pokazane jest w taki sposób, że zyskuje nową jakość i spełnia swoją rolę emocjonalnego oddziaływania.
„Steve Jobs” to nie tylko niezwykle udany scenariusz, to także świetne aktorstwo. Doskonała jest Kate Winslet w roli Joanny Hoffman, głównej doradczyni Steve’a, jego „biurowa żona”, która zawsze prowadzi z nim burzliwe dyskusje tuż przed wejściem na scenę. Aktorka czuje się w swojej roli jak ryba w wodzie, a jej charakteryzacja jest tak wyśmienita, że dobre pięć minut zajmuje zorientowanie się, że to właśnie ją widzimy na ekranie. Skoro mowa o charakteryzacji. Początkowo wydawało się, że Fassbender nie będzie się fizycznie nadawać do roli Jobsa. Finalny produkt jest jednak niezwykle satysfakcjonujący. Twórcom i samemu aktorowi udało się przetransformować w bohatera w wyjątkowo wiarygodny sposób, a wszystkie zdania tworzą ciekawy portret niezwykle złożonego człowieka.
„Steve Jobs”, oglądany podczas tegorocznego American Film Festival okazał się wisienką na torcie wyśmienitego poziomu całej imprezy. Film, który kupuje widza swoją formułą już w pierwszych minutach, nie spuszczając z tonu do ostatnich chwil. Genialnie wykorzystany walk and talk, pełen niezwykle trafnych uwag dotyczących charakteru postaci oraz rozmyślań nad kondycją dzisiejszego świata, połączony z wyśmienitym aktorstwem to największe atuty „Steve’a Jobsa”. A scenariuszowa nominacja oscarowa to czysta formalność.
Ocena: 9/10