Miłość i seks nad Loarą. Szkic o najnowszym kinie francuskim
Francja, rok 2001. Prezydent Jacques Chirac ogląda „Amelię” w Pałacu Elizejskim, po czym odznacza Jean-Pierre Jeuneta Narodowym Orderem Zasługi za promowanie francuskich wartości na świecie. Świeżo upieczeni rodzice masowo nadają swoim córkom imię Amelia, kilka lat później naukowcy nazywają tak również gatunek żaby. Kawiarnia na Montmartrze, gdzie pracowała bohaterka grana przez Audrey Tautou, staje się obowiązkowym przystankiem na turystycznych szlakach. Z drugiej strony socjolodzy wprowadzają do swego żargonu hasło „efekt Amelii”, którym posługują się, mówiąc o rzeczach urokliwych i błahych jednocześnie (Tomasz Szlendak: „Dużo ekscytacji, mało intelektualnych konsekwencji”). Mimo wszystko Paryż zakochanych kojarzy się nam głównie z Amelią i Nino przecinającymi miasto na motocyklu. Od premiery obrazu minęło już blisko piętnaście lat, powoli zaczyna osadzać się na nim kurz. Pora zadać następujące pytanie: jak Francuzi kochają obecnie, w kinie najnowszym?
„Moja miłość” – miłość toksyczna
Drobiazgową, ponad dwugodzinną wiwisekcję toksycznego związku proponuje aktorka i reżyserka Maïwenn. Akcja „Mojej miłości” kręci się wokół Tony, zamieszkującej Paryż prawniczki, która po latach miłosnych zawodów w końcu natrafia na księcia z bajki. Gdy Georgio zdejmuje maskę błyskotliwego amanta i okazuje się pospolitym psem na baby, Tony traci grunt pod nogami. Poza dumą, pewnością siebie i wiarą w miłość mężczyzna zabiera jej zdolność do samodzielnego życia. Wpędzona w depresję, początkowo nie widzi sensu rehabilitacji ani zranionej duszy, ani ciała (widz poznaje Tony na chwilę przed poważnym urazem stawu kolanowego). Wiele wody musi upłynąć, by bohaterowie nauczyli się czegoś na własnych błędach, a Maïwenn skrupulatnie przedstawia na ekranie trwającą dziesięć lat lekcję, jaką pobiera kobieta. I choć wcielająca się w Tony Emmanuelle Bercot otrzymała za swą ofiarną rolę Złotą Palmę w Cannes, to prym wiedzie Vincent Cassel. Jego bohater bywa uroczym gentelmanem, rozpieszczonym dzieciakiem, egoistycznym bogaczem lub budzącym śmieszność snobem. Zdystansowany do swojej postaci Cassel dokładnie wie, kiedy i jak wbić szpilkę we francuskie elity, dzięki czemu „Moja miłość” nieźle sprawdza się jako satyra na paryską burżuazję.
„Życie Adeli. Rozdział 1 i 2” – miłość homoseksualna
„Moja miłość” budzi oczywiste skojarzenia z „Życiem Adeli” Abdellatifa Kechiche’a (2013). Oba obrazy zostały ciepło przyjęte na festiwalu w Cannes, przedstawiają ewolucję pewnego związku, a co najważniejsze, próbują zamknąć w kadrach kwintesencję kobiecości. Kechiche tak bardzo pragnął zgłębić specyfikę damskiego kochania, że niemal usunął ze swej opowieści postaci męskie. Tym sposobem w centrum jego uwagi stanęła para homoseksualna, choć „Życiu Adeli” daleko jest do większości filmów o tematyce LGBT. Problemy homofobii czy akceptowania własnej orientacji ustępują tu miejsca intymnemu studium dojrzewania młodej Francuzki, która z zagubionej nastolatki przeistacza się w silną kobietę świadomą swoich potrzeb i seksualności. Kiedy Adela widzi na ulicy nieznajomą o niebieskich włosach, wspartą na ramieniu swojej partnerki, zakochuje się od pierwszego wrażenia: może w jej wolności, a może w artystycznej duszy, którą wyrażać ma fantazyjna fryzura. Tak zaczyna się pełen pasji i namiętności związek, który służy również nakreśleniu różnic między dwoma klasami społecznymi. Należąca do francuskiej bohemy malarka Emma nie potrafi zrozumieć, że dla pochodzącej z rodziny robotniczej Adeli źródłem szczęścia może być tylko prowadzenie domu oraz praca z dziećmi. W tle „Życia Adeli”, podobnie jak w przypadku „Mojej miłości”, widnieje zajmująca panorama społeczna.
„L'amour est un crime parfait” – miłość demoniczna
Choć Maïwenn nieźle sprawdza się jako reżyserka, jej domeną pozostaje aktorstwo. Za najgłośniejszą rolę Francuzki uznać można epizod w „Piątym elemencie” (szybkie info dla tropicieli skandali: Maïwenn poznała Luca Bessona jako piętnastolatka, jako szesnastolatka urodziła mu córkę), za jedną z najciekawszych – występ w „L'amour est un crime parfait” (2013; w wolnym tłumaczeniu: „Miłość to zbrodnia doskonała”). Aktorka partneruje tu znanemu z „Motyla i skafandra” czy też „Wenus w futrze” Mathieu Amalricowi, który wciela się w postać profesora literatury i miłośnika kobiecych wdzięków. Marc specjalizuje się w uwodzeniu własnych studentek, jednak z czasem wychodzi na jaw, że oplata go znacznie bardziej pogmatwana sieć seks-relacji. Gdy jego młodziutka kochanka ginie bez śladu, mężczyzna dostaje się w krąg podejrzeń policji. Tym samym alpejski pejzaż, który obserwujemy przez niemal cały czas trwania filmu braci Arnauda i Jean-Marie Larrieu, staje się pejzażem psychicznym Marca. Tak jak z pozoru jednolita, biała połać kryje wiele niebezpiecznych nierówności, tak rzekomo zrównoważony bohater-intelektualista wykazuje skłonność do perwersji i agresji. W tym thrillerze miłość nie niesie za sobą nic dobrego; to możliwie najgorszy wyrok, na jaki w dodatku skazujemy się sami.
„Love” – miłość fizyczna
W ubiegłym roku nikt nie mówił o seksie tak dobitnie, jak Gaspar Noé w „Love”. Uwięziony w nudnym małżeństwie Murphy, początkujący reżyser i niejako alter-ego samego twórcy, tłumaczy swojej kochance: „Chcę tworzyć filmy z krwi, spermy i łez. To jest esencja życia”. „Love” częściowo spełnia te założenia. Zatrudniając aktorów porno, Noé naraził się na gniew strażników moralności, lecz to właśnie naturalistyczne sceny seksu stanowią właściwą wartość, fundament tego obrazu. Zmysłowe oświetlenie i staranne kadry intensyfikują zwierzęce pożądanie, które czują względem siebie Murphy i Electra. Dopiero unaoczniona namiętność pary pozwala nam uwierzyć w to, co dzieje się poza łóżkiem. A dzieje się pretensjonalnie oraz do bólu konwencjonalnie: po ekstatycznym starcie znajomości przychodzi czas na eksperymenty, zdrady, rozstania i powroty. Choć prawdopodobnie Noé operuje banałem celowo – aby przekonać nas, że człowiek to słaba, chutliwa istota, a stan zakochania to tak naprawdę absurdalny, śmieszny stan obłąkania – to zabrakło tu kropki nad i. Zamiast wstrząsnąć widzem, „Love” śmiertelnie go zanudza. Zupełne jak w tradycyjnym filmie porno, sceny oddzielające kolejne zbliżenia to tylko puste zapychacze. Marzenie o „artystycznym pornolu” Noé spełnił tylko w połowie; artyzm scen seksu dominuje tu nad wyblakłą historią trywialnej miłości.
„Party Girl” – miłość późna
Ciekawszy pomysł na love story miał Samuel Theis, który wraz z dwiema przyjaciółkami, Marie Amachoukeli-Barsacq i Claire Burger, wyreżyserował fabularyzowany dokument „Party Girl” (2014). Tytułową imprezowiczką jest Angélique Litzenburger – sześćdziesięcioletnia barmanka w klubie go-go, wieczny niebieski ptak, a przede wszystkim… matka Theisa. Jakby tego było mało, w filmie pojawiają się także sam reżyser i inne dzieci Angélique; wszyscy grają samych siebie. Cała, pięcioosobowa rodzina odtwarza prawdziwe wydarzenia: zakrapiane noce przy barze, pojednanie po latach, aż wreszcie ślub, który dla bohaterki oznacza próbę ustatkowania się, przeistoczenia z mentalnej nastolatki w odpowiedzialną babcię. Biorąc pod uwagę, że Angélique nigdy nie traktowała swych rodzicielskich obowiązków zbyt poważnie, ekshibicjonizm członków projektu wprawia w osłupienie. Kobieta odważnie obnaża swoje słabości, ale nie daje się też łatwo zaszufladkować. Momentami budzi śmiech, momentami litość, prawie zawsze sympatię. W stosunku do Michela czuje emocje, których sama nie potrafi nazwać. Stateczność mężczyzny jest tym, co ją pociąga i odstrasza jednocześnie. Tym samym „Party Girl” to nie tylko przykład cinéma vérité, ale też pogłębienie refleksji o współczesnym pokoleniu niedojrzałych trzydziestolatków, którą chętnie podejmuje kino amerykańskie.
Kontynuacja rozważań o miłości i seksie w najnowszym kinie francuskim pojawi się już wkrótce, a w niej między innymi akapit o premierowym „Bang Gang” Evy Husson.