Zemsta truposza – recenzja „Zjawy”
„Zjawa” leży niedaleko od „Truposza” Jima Jarmuscha. Obaj reżyserzy cofnęli się do XIX wieku, by zarzucić widza obrazami symbolizującymi zmierzch kultury Indian: polowaniami na bizony, stosami ich czaszek i niedobitkami rdzennych Amerykanów snującymi się po lasach. Odpowiednikiem Williama Blake’a – wyrzutka, który nie identyfikuje się w pełni ani z białymi, ani z czerwonymi ludźmi – jest w „Zjawie” Hugh Glass. Lata spędzone z plemieniem Paunisów nauczyły go szacunku do „dzikusów”, co nieustannie wywołuje podejrzliwość jego pobratymców. Właśnie tu, w braku zaufania wobec wszelkich form inności, leży przyczyna konfliktu między Glassem a Fitzgeraldem, dwoma łowcami skór. Nienawiść, którą do siebie żywią, pełni funkcję szkieletu fabularnego „Zjawy”, podkręca tempo akcji oraz wskazuje Tomowi Hardy’emu i Leonardo DiCaprio drogę do złotych statuetek.
Ze „Zjawy” i „Truposza” wynika ta sama, przygnębiająca myśl – biała rasa zdolna jest tylko do destrukcji. Oba filmy różni jednak rozłożenie akcentów. Podczas gdy Jarmusch koncentruje się na analizie antropologicznej, Iñárritu w centrum zainteresowania stawia walkę z żywiołami oraz napędzającą bohatera żądzę zemsty. Autor „Birdmana” unika klarownego podziału na dobrych i złych, okazuje tym samym więcej zrozumienia niż jego kolega po fachu. I choć nie ulega wątpliwości, że człowiek to nędzna i chciwa kreatura, to jego zachowanie dyktowane jest warunkami zastanymi w amerykańskiej dziczy. Szansę na przetrwanie mają tylko ci, którzy podporządkowali się prawu pięści. Pozostawiony w tej dziewiczej scenerii Glass mógłby udzielić kilku wskazówek samemu Bearowi Gryllsowi, przez co „Zjawa” wyznacza kino survivalowemu nowy poziom.
Iñárritu sięga zatem po tematy z gatunku wielkich i wiecznie aktualnych, nie siląc się przy tym na ich znaczną modyfikację. W surowe i szerokie kadry opakował je Emmanuel Lubezki, laureat Oscara za Najlepsze zdjęcia w roku 2014 i 2015 (za „Grawitację” i „Birdmana”). Najwyższy poziom „Zjawa” osiąga właśnie wtedy, gdy pozostawia margines na finezję Lubezkiego – jak w scenie, w której Glass ochlapuje się gorącą wodą, a ta momentalnie paruje, dając wrażenie „rozpływania” się bohatera w powietrzu. W tym krótkim ujęciu autor zdjęć uwidocznił jedność mężczyzny i przyrody oraz duchowy pierwiastek, który rozwinął się w Glassie na skutek przebywania z Indianami. Sama natura w obiektywie Lubezkiego jawi się jako demoniczna, lecz także konsekwentna i harmonijna siła. W starciu z jej potęgą człowiek przypomina dziecko wymachujące drewnianym mieczem; wojenne okrzyki prędko zamieniają się w jęki, duma i buta w mozaikę krwawych plam.
W „Birdmanie” Iñárritu udowodnił, że umie nie tylko łączyć odpowiednie klocki, ale również ciosać nowe. W swoim nowym obrazie sięgnął jednak po elementy opatrzone: wendetę, złowrogą przyrodę, gasnącą kulturę Indian. „Zjawę” bez wątpienia można nazwać filmem Lubezkiego, DiCaprio i Hardy’ego. Paradoksalnie, najtrudniej przez gardło przechodzi określenie „film Iñárritu”.
Ocena: 7,5/10