Obiecujący debiutanci
John Maclean („Slow West”, 2015)
Igor Szokalski: Prawdziwi artyści, nim świat pozna się na ich talencie, niekiedy zmuszeni są parać się dziwnymi zawodami. Ot, na przykład taki Szkot John Maclean: absolwent prestiżowej Royal College of Art, który nim zdobył swoją pierwszą BAFTĘ za krótki metraż (Pitch Black Heist, 2012), zjeździł całe Stany Zjednoczone jako kierowca firmy dowożącej auta do ich właścicieli. Ale pewnie gdyby nie to doświadczenie amerykańskich bezdroży, młody artysta nie znalazłby inspiracji do napisania i nakręcenia „Slow West”, swojej debiutanckiej fabuły, będącej autorską wariacją na temat prawdopodobnie najbardziej amerykańskiego gatunku filmowego – westernu. I choć kowbojów i Indian w ostatnich latach jest ci u nas dostatek, to szkocko-amerykańskiego neowesternu Macleana nie sposób pomylić z niczym innym. Obce jest mu egzystencjalne zadęcie „Zjawy” Innaritu, daleko mu też do metafilmowej błazenady westernów Tarantino; gdyby jednak tych dwóch twórców uznać za bieguny na skali stylu młodego reżysera, Slow West znalazłoby się dokładnie pośrodku jako film, w którym Maclean niby od powagi stroni, jednak swoim romantycznym usposobieniem celuje dokładnie w nasze serce. Czy można jednocześnie wyśmiewać absurd ludzkiej natury i w tym absurdzie odczytywać poezję? „Slow West” jako western odnajduje złoto w tym oksymoronie, a jeżeli dla debiutanta dokonanie takiego odkrycia nie jest problemem, aż strach pomyśleć, co przyniesie jego kolejny film.
Jennifer Kent („Babadook”, 2014)
Bartłomiej Słoma: Pierwszy pełnometrażowy film Jennifer Kent to debiut niemal doskonały. Prowadzony na granicy gatunków, psychologiczny horror z dojrzale naszkicowanymi postaciami i arsenałem reżyserskich sztuczek spod znaku Hitchcocka i Polańskiego. Kent nie boi się eksperymentów i sprawnie ucieka przed stylem zerowym. Razem ze swoim operatorem – Radosławem Ładczukiem – kreują sugestywny mikrokosmos, intymną apokalipsę rodziny w stanie żałoby. Ekspresjonistyczna gra obiektywem, oświetleniem i kadrowaniem nie tylko unaocznia rozpadający się świat, ale równie skutecznie buduje element grozy i niepokoju. Australijska reżyserka, wzorem najlepszych, używa horroru jako alegorii, podporządkowując gatunkowy schemat opowieści – nie na odwrót. Łączy też swój obraz siecią subtelnych nawiązań do historii kina grozy, poczynając od poklatkowej animacji tytułowego stwora z bajki, przez odwołania do „Egzorcysty” czy trylogii apartamentowej wspomnianego już Polańskiego. Wszystko to sprawia, że film debiutantki to świeży powiew we współczesnym horrorze i wielka nadzieja na przyszłość. Jeśli ktoś rozpoczyna profesjonalną karierę tak mocnym i świadomym filmem, jakim jest „Babadook”, wiedz, że coś się dzieje.
Dan Gilroy („Wolny strzelec”, 2014)
Dominika Pietraszek: Z seansu „Wolnego strzelca” zapamiętamy przede wszystkim występ Jake’a Gyllenhaala, tak niesłusznie pominięty przez oscarowe jury. Zło XXI wieku ma oblicze bladego, kościstego i niechlujnego Lou Blooma, który mógłby stanąć ramię w ramię z Normanem Batesem, Hannibalem Lecterem czy Johnem Doe. Tego socjopatę na własnej piersi wychowała telewizja, której wysoka oglądalność bierze się znowu ze stępionej wrażliwości amerykańskiej społeczności („Jest krew, jest news”). Talent Gyllenhaala nie rozbłysnąłby tak jasno, gdyby nie Dan Gilroy, reżyser i jednocześnie scenarzysta filmu. Twórca poszedł śladem brata Tony’ego (autora „Michaela Claytona” oraz „Dziedzictwa Bourne'a”) i stanął za kamerą, czego owocem jest jeden z ciekawszych debiutów 2014 roku. „Wolny strzelec” chwyta za temat ograny – media żerujące na ludzkim nieszczęściu – lecz oprawia go w ramy inteligentnego, mocnego thrillera z wyrazistym głównym bohaterem. Internet milczy o dalszych reżyserskich zamiarach Gilroya. Wiemy jedynie, że pracuje on nad scenariuszem kolejnego filmu o potworze, a nawet dwóch, tym razem nie w ludzkiej skórze: Godzilli i King Kongu („Kong: Skull Island”).
Simon Stone („Powrót”, 2015)
Michał Kaczoń: Pełnometrażowy debiut australijskiego reżysera Simona Stone’a to dzieło wyjątkowo dobrze przygotowane. Historia społeczności, rozbitej przez sekrety przeszłości, poprowadzona jest bowiem w wyjątkowo emocjonujący sposób. Klasyczna konstrukcja obrazu jest niezwykle udana. Sprawia, że wydarzenia silnie oddziałują na widza i nie pozwalają mu przejść obojętnie wobec dramatu postaci. Oparcie ciężaru historii na interakcjach bohaterów, było strzałem w dziesiątkę. Pozwoliło bowiem nakreślić portrety psychologiczne, z którymi łatwo się utożsamić. Dzieło Stone’a jest więc filmem, któremu niewiele brakuje. Duża w tym zasługa nie tylko oparcia filmu na literackim pierwowzorze (dramcie Henrika Ibsena „Dzika Kaczka”), ale i sprawnej ręki reżysera.
Ryan Gosling („Lost River”, 2014)
Piotr Nowakowski: Wśród najbardziej obiecujących twórców kina znaleźć się musi znany nam wszystkim z dużego ekranu Ryan Gosling. Jego pierwszy film podzielił krytyków filmowych, którzy jasno orzekli – „Lost River” można albo pokochać, albo znienawidzić. W reżyserskim debiucie Goslinga nie trudno dostrzec fascynację takimi twórcami jak David Lynch czy Nicolas Winding Refn: wszechobecne i czające się na każdym kroku zło przybiera najróżniejsze postaci i doskonale czuje się w postapokaliptycznym Detroit, miejscu prawdziwego zepsucia. Uważni widzowie bez większych problemów odczytają ukryte między wierszami komentarze Goslinga do współczesnego świata. Jest intrygująco, poetycko-przeraźliwie i paradoksalnie... pięknie. Zastanawiać może, na ile cała ta wizja jest wizją reżysera, a na ile sklejką obrazków znanych nam z „Twin Peaks”, „Tylko Bóg Wybacza” i „Drive”. Odpowiedź na to pytanie poznamy dopiero przy kolejnym filmie Goslina. Póki co wiem jedno: czuję się naprawdę zaintrygowany... I czekam na więcej.
Agnieszka Smoczyńska („Córki dancingu”, 2015)
Małgorzata Czop: Po kilku serialowych produkcjach i krótkich metrażach Agnieszka Smoczyńska z przytupem wkroczyła na duży ekran. Wykazała się dużą bezkompromisowością i odwagą w konsekwentnym prowadzeniu rozbudowanej fabuły. Jej debiut rozprawia się z dancingami, mitem pięknych i ładnych disnejowskich syren, aby zatopić się w mrok homerowskiego świata i szarego dojrzewania. Syrenie bohaterki odkrywają ludzką rzeczywistość, przeżywają młodzieńczą inicjację, pierwsze miłości i rozczarowania. „Córki dancingu” tworzą rozbuchaną wizję i choć momentami ocierają się o kicz i banał, zyskują na innowacyjności. Śpiewana, musicalowa forma wypada raz lepiej, raz gorzej, ale stanowi integralną część opowieści. Film nie jest pozbawiony wad, ale stanowi jeden z ciekawszych debiutów ostatnich lat.
Joseph Gordon-Levitt („Don Jon”, 2013)
Jędrzej Dudkiewicz: „Don Jon” Jopsepha Gordona-Levitta jest naturalnym następstwem reżyserskich wprawek aktora, które zaliczył, realizując kilka krótkich metraży. Mając okazję współpracować z autorami kina niezależnego, Gordon-Levitt podpatrzył sporo sztuczek, dlatego też sam eksperymentuje z montażem, ze zdjęciami, stawiając na rytmiczność narracji. W „Don Jonie” przygląda się on nie tylko problemom wszechobecnego seksu i uzależnienia od pornografii, ale przede wszystkim temu, czy da się znaleźć receptę na idealny związek. I chociaż trudno byłoby nazwać jego spostrzeżenia odkrywczymi, to „Don Jon” i tak jest w stanie wyprzedzić większość komediowej konkurencji o kilka długości. To film zabawny, sympatyczny, dobrze zagrany (poza samym reżyserem m.in. Scarlett Johansson, Julianne Moore oraz tegoroczna laureatka Oscara Brie Larson) i całkiem inteligentny. Oby tak dalej!
Alex Garland („Ex Machina”, 2015)
Emilia Koronka: Alex Garland ma na swoim koncie trzy powieści, siedem scenariuszy filmowych i dwa gier komputerowych, a do tego dorobku dołączył niedawno debiut reżyserski, czyli klimatyczny thriller sci-fi „Ex Machina”. Po ukończeniu historii sztuki na Uniwersytecie w Menchesterze zaczął rysować komiksy, jednak w obawie przed pozostaniem w cieniu ojca przez całe życie (Nicholas Garland – brytyjski rysownik) zaczął pisać – najpierw powieści, potem scenariusze dla innych, w końcu też scenariusz swojego reżyserskiego debiutu. Mimo iż, jak sam mówi, jego praca na planie opiera się w większości na znalezieniu genialnych ludzi, pozwoleniu im na samodzielne działania i zaufaniu ich kreatywności, sam angażuje się w każdy etap powstawania filmu. Od stworzenia scenariusza, przez projekt robota, po tworzenie scenorysu. Tak powstał jeden z lepszych filmów sci-fi, które mieliśmy okazję oglądać na przestrzeni ostatnich kilku lat. Przemyślany od początku do końca powiew świeżości w pseudonaukowym bełkocie, który zalewa rynek filmowy. Garland z wtórnego tematu AI stworzył moralnie niepokojący kawał kina, który przejdzie do historii jako jeden z tych filmów science fiction, który wypada zobaczyć. I to wcale nie ze względu na efekty specjalne, za które dostał Oscara, a ze względu na filozoficzno-etyczne pytania, które uderzają widza podczas seansu – czy ludzie powinni bawić się w Boga i najważniejsze, gdzie kończy się maszyna, a zaczyna się człowiek?
Ilya Naishuller ("Hardcore Henry", 2016)
Michał Kaczoń: Najgłośniejszy film zeszłorocznego Festiwalu FIlmowego w Toronto, o który toczyła się bitwa między dużymi amerykańskimi dystrybutorami. Obraz w całości nakręcony kamerami GoPro to ekstrawagancka i krwawa rozrywka, która wrzuca widza w sam środek akcji. Fabuła rodem z gy komputerowej (są nawet poszczególne „check-pointy”) jest drugorzędna względem akrobacji bohatera, którego poczynania cały czas oglądamy jego własnymi oczami. Film jest tak rozpędzony, tak krwawy, a przy tym tak komiczny, że stanowi wręcz zastrzyk najczystszej adrenaliny w samo serce widza. Obraz porywa, wciąga i nie pozostawia obojętnym. Strona techniczna oraz precyzja wykonania powalają na kolana i trzeba przyznać, że jak na debiut film jest niezwykle dopracowany. Aż strach pomyśleć co Naishuller jest w stanie zaprezentować w przyszłości. „Hardcore Henry” jest tak wyrazisty, że trudno będzie podnieść poprzeczkę.
Temat fabularnych debiutów jest niezwykle szeroki, gdyż coraz więcej młodych twórców zaczyna swoje kariery z pełną świadomością, tworząc dzieła, których nie powstydziliby się starsi koledzy po fachu. Czy do szaconwego grona Twórców, na których warto zwrócić uwagę, trafi także Sean Mewshaw, którego „Tumbledown” // „Nie ma mowy” zadebiutuje w polskich kinach latem, przekonamy się już wkrótce. Na pewno już teraz warto zaznaczyć, że elementy składowe dzieła (temat - próba poradzenia sobie po śmierci męża muzyka, obsada - Jason Suideikis oraz Rebecca Hall) skłaniają do bycia dobrej myślli, że „Tumbledown” stanie się kolejnym dziełem wartym naszej uwagi.