Niedosyt i przesada, czyli o „Batman V Superman”
Z jednej strony sequel „Człowieka ze Stali”, z drugiej solowy film Batmana, z trzeciej wielki trailer do „Justice League” i innych filmów z Uniwerwsum DC. Wszystko to wiedzieliśmy już przed seansem. Pozostawała nadzieja, że reżyser będzie w stanie zgrabnie spleść wszystkie te elementy w spójną całość. Niestety tak się nie stało. „Batman V Superman” stanowi bowiem jedynie zalążek do każdego z tych filmów, żadnego z pomysłów w pełni nie rozwijając. Zamiast zanurzyć się w którymś z basenów reprezentujących każdy z nich, reżyser moczy jedynie palce w każdym po trochu. Zamiast jednego pożądnego obrazu, mamy środkowy odcinek serialu. „Dawn of Justice” jest niczym wybrakowana kostka rubika, która nie potrafi złożyć się w koherentną całość. Mimo, że pojedyncze jej elementy są zestawione ze sobą, całość nie wygląda tak, jak powinna.
Paradoksalnie „Batman V Superman: Dawn of Justice” cierpi więc zarówno na klęskę urodzaju, jak i niedoboru. Dzieło jest przeładowane wątkami, ale zabójcze tempo wydarzeń sprawia, że żadna z rzeczy, które dzieją się na ekranie nie oddziałuje tak mocno, jak powinna. Poszczególne sceny zamiast wybrzmieć są jedynie przystankiem na drodze do kolejnej rozwałki. Wszystko musi dziać się teraz, zaraz, natychmiast, bo już musimy gnać do kolejnego wątku. Wydaje się wręcz, że obraz może spodobać się osobom o dość krótkiej pamięci, które lubią być bombardowane tysiącem bodźców na raz. Osobom, którym niepotrzebna jest wiedza dlaczego coś dzieje się na ekranie, ważniejsze jest, że coś się dzieje. To zgubne założenie także ze strony samych twórców. Bo tak naprawdę wiedzieli jakie sceny chcą pokazać, nie wiedzieli jednak jak sensownie do nich doprowadzić. Oglądając pojedyncze sekwencje w „Batman V Superman” trzeba przyznać, że rzeczywiście są dobre, świetnie się je ogląda, sęk tkwi w tym, że zlepione ze sobą, nie tworzą spójnej całości. Brak ciągu przyczynowo-skutkowego oraz to że tak szybko przechodzi się do kolejnych wątków, nie skupiając na tym, co właściwie się przed chwilą wydarzyło, sprawia, że obraz wyzbyty jest jakichkolwiek prawdziwych emocji. No, bo jak przejąć się dramatycznymi sytuacjami, kiedy sami bohaterowie zdają się o nich zapominać w kilka minut po wydarzeniu?
Z tego powodu najlepszymi sekwencjami dzieła są początkowy pościg ulicami rozwalającego się Metropolis, gdy podążamy za Brucem Waynem, który próbuje uratować swoich pracowników z katastrofy oraz finalny pojedynek. Te sekwencje rzeczywiście potrafią budzić emocje, są świetnie nakręcone, dramatyczna muzyka podbija atmosferę, przez co przyciągają uwagę. Problem tkwi w tym, że między nimi brakuje spójnej historii, która opowiedziałaby nam ciekawie dlaczego nastąpiła tak nagła zmiana w podejściu bohaterów do siebie.
Żyjemy w czasach, gdy film nie jest tylko filmem, staje się także zalążkiem do czegoś innego, kolejnych obrazów większej franczyzy. Jest to problematyczne, gdyż zamiast skupić się na stworzeniu pojedynczego dobrego filmu, który potem może przerodzić się w coś więcej, coraz częściej tworzy się półprodukty, które od początku są jedynie zalążkiem do… kolejnych filmów. I tak - choć „Man of Steel” niepozbawiony był wad, był obrazem, który naprawdę można określić mianem filmu. Obrazem, który bronił się jako samoistny byt. „Batman V Superman” nie broni się jako samoistny film, to jest jedynie urywek większej całości, w którym nie dość, że zastanawiamy się co będzie potem, wielokrotnie myślimy też o tym, co było przedtem, bo twórcy rzucają jedynie skrawkami informacjami, ich rozwinięcie zostawiając sobie na później. Większość rzeczy pokazanych jest w filmie zbyt powierzchownie, zbyt prędko, wątki zostają odhaczone i zapomniane, bądź odłożone „na później”.
O ile „Man of Steel” niezmiernie rozwlekł swoją akcję, przez co problemem był nadmierny patos, o tyle „Batman V Superman” poszedł na drugą stronę spektrum, wrzucając wątki, skracając rozmowy do pojedynczych zdań, co spowodowało nadmierny chaos. Złoty środek znajduje się gdzieś pośrodku, a Zack Snyder musi go wreszcie odnaleźć.