OFF Camera '16 - Green Room
W 2013 r. Amerykanin Jeremy Saulnier zaskoczył nas filmem „Blue Ruin" - niecodziennym revenge movie, który sam napisał, wyreżyserował i nakręcił ze znajomymi filmowcami za 420 tys. dolarów. Na swój najnowszy film - historię punkowego zespołu złapanego w pułapkę przez skinheadów - dostał już $1,4 mln i obsadę z rozpoznawalnymi nazwiskami (m.in. Imogen Poots, Anton Yelchin i Patrick Stewart), ale zdziwią się ci, którzy po „Green Room” spodziewają się kontynuacji refleksyjnego stylu, który reżyser zaprezentował w poprzednim filmie. Bo w „Green Room", bardziej niż o analizę kondycji człowieka w sytuacji ekstremalnej, Saulnierowi chodzi o dobrą zabawę filmowym motywem oblężenia. Reżyser nigdy nie krył się ze swoim zamiłowaniem do kina Johna Carpentera, i fabuła „Green Room” także przesycona jest klaustrofobiczną atmosferą znaną chociażby z „Ataku na posterunek 13” (1976).
W „Green Room” czteroosobowy zespół punkowy przewodzony przez Pata (Anton Yelchin) z braku lepszych propozycji godzi się na występ w barze dla skinheadów. Grają swój set, inkasują psie pieniądze, jednak nim zdążą opuścić przybytek, na zapleczu stają się świadkami porachunków między członkami nazistowskiej organizacji. Zamknięci w garderobie członkowie zespołu oczekują na przyjazd policji, by wyjaśnić całą sprawę, jednak właściciel lokalu, który jednocześnie jest ideologicznym przywódcą skinheadów (Patrick Stewart), ma całkiem inny pomysł na rozwiązanie sytuacji zabójstwa, którego dokonano na jego posesji.
Początek filmu Saulniera sugeruje znaną z „Blue Ruin” wrażliwość w portretowaniu poszczególnych bohaterów, włącznie z próbami głębszej analizy postaci i ich motywacji. Jednak im dalej w obraz, tym ta perspektywa zawęża się, stopniowo wytracając głębię, by skupić się na próbach wydostania się bohaterów z potrzasku. Próbach nie pozbawionych ciekawie budowanego napięcia i nagłych zwrotów akcji, ale w końcowym rozrachunku jednak pozostawiających z uczuciem niedosytu. Bo Saulnier trochę niepotrzebnie spieszy się w tym filmie - gdyby dodać jakieś pół godziny do tych 95 min. metrażu, moglibyśmy mieć dużo bogatsze postaci, a przez to większą stawkę i większe zaangażowanie widza w świat przedstawiony (innymi słowy: dużo lepszy film).
Najbardziej w tym wszystkim szkoda Patricka Stewarta, który prawie nigdy nie gra czarnych charakterów, i miał szansę zrobić tutaj aktorską woltę na miarę chociażby Robina Williamsa w "Bezsenności" Christophera Nolana. Cóż z tego, kiedy jego rola jest zbyt pobieżnie napisana, by specjalnie zapisać się w filmografii aktora. Stewart jako przywódca skinheadów jest jak najbardziej przekonujący, ale mało ma tu do roboty - oprócz rozdzielania zadań jajogłowym i strofowania swoich bezpośrednich podwładnych.
Jako midnight movie pełne gatunkowej dosłowności i elementów stylistyki gore, "Green Room" sprawdza się całkiem znośnie, ale w rozwoju Saulniera jako reżysera, to jednak krok wstecz. Reżyser co prawda próbuje ratować się humorem (powracająca w filmie scena z pytaniem, jaką płytę członkowie zespołu zabraliby na bezludną wyspę), jednak nie jest to w stanie powetować uczucia niedosytu, które towarzyszy po wyjściu z kina.
Mimo wszystko do obejrzenia.