Filmy 51. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Karlowych Warach
Karlowe Wary mocno stoją sekcjami pozakonkursowymi. Przegląd filmów z całego świata, zebranych z największych festiwali, elektryzujące nazwiska i intrygujące debiuty to prawdziwa gratka dla filmowego maniaka. W tym roku czeski festiwal prezentował wyjątkowo wyrównanym poziom. Brakuje wielkich rozczarowań, jak i miłosnych porywów serca. Jednak kilka filmów zasługuje na wyróżnienie: czy to dzięki interesującej formie, czy intelektualnej wyprawie po psychologicznych traumach i życiowych poszukiwaniach sensu.
Wiele z karlowskich filmów skupiało się na zagubieniu jednostki w otaczającej jej rzeczywistości lub powrotach do bolesnej przeszłości. Obcy wkracza do małej społeczności, staje się obserwatorem, ale nie sieje destrukcji, nie zmienia świata. Twórcy skupiają się na zagubieniu młodych ludzi przytłoczonych problemami – głównie emocjonalnymi rozterkami na temat sensu życia i poczucia pustki, samotności.
Na tle filmów z selekcji konkursowej wyróżnia się „The Teacher” Jana Hřebejka. Opowieść zanurzona w socjalistycznym świecie Czechosłowacji staje się ciekawą podróżą po meandrach wpływu społecznego, konformizmu i posłuszeństwa autorytetowi. Pani Drazdéchová manipuluje rodzicami swoich uczniów, aby wyświadczali jej małe przysługi, załatwiali sprawunki czy pomagali sprzątać mieszkanie. Wygoda i bezkompromisowe podejście bawi i przeraża umiejętnością egzekwowania absurdalnych rzeczy w zamian za dobre oceny dzieci. Film wciąga retrospekcjami oraz tajemnicą wiszącą nad bohaterami.
Na uwagę zasługuje też kino węgierskie. Szabolcs Hajdu przedstawia trzydziestolatków, którzy w swoim życiu osiągnęli już wiele – stabilną pracę, pieniądze, które pozwalają na zagraniczne podróże, miłość i dziecko. Coś jednak zgrzyta pomiędzy bohaterami. Małżeństwo czuje, że dawna magia przeminęła, a mały Bruno stał się gwoździem do trumny ich uczucia. Zamknięta przestrzeń małego mieszkania, w której spotykają się dwa rozgoryczone małżeństwa, mogła stać się sceną dla psychodramy. Na szczęście Hajdu umiejętnie prowadzi postaci, nie wkłada w ich usta papierowych dialogów, tylko z empatią spogląda na próbę wzajemnego zrozumienia. „It's Not The Time of My Life'” wchodzi głęboko pod skórę.
Z podobną empatią spotykamy się u Grzegorza Zaricznego. Choć jego „Fale” są fabułą, to bohaterki wywodzące się z wcześniejszego dokumentu („Love, Love”) zawłaszczają obraz. Nikomu nie wychodzi to na dobre. Intrygujące inscenizacje nikną przez niesamowicie słabe aktorstwo. Nastoletnie dziewczyny przejmują opowieść o niespełnionych marzeniach i próbie pogodzenia z rodziną. Szarpanina prowadzi do pozytywnych wniosków, ale rozwiązania przynoszą rozczarowanie.
Roberto Andò daje inną perspektywę spojrzenia na kapitalistyczną rzeczywistość. Jego „The Confessions” zachowane w duchu Paolo Sorrentino staje się ożywczą komedią o politykach i chciwości chwiejnego systemu. W szwajcarskiej posiadłości odbywa się zebranie światowych przywódców, którzy mają rozmawiać o ekonomicznych rozwiązaniach nadchodzącego kryzysu. Jeden z organizatorów spotkania zaprasza na niego mnicha, który ma być ucieleśnieniem głosu sumienia i odpuszczeniem grzechów. Film Andò jest tajemniczy i ogromnie zabawny w swoim wykonaniu, chociaż momentami staje się zbyt przerysowany. Na szczęście wydumana forma i symboliczne rozegranie postaci nie odciskają negatywnego piętna na całości.
Również konkurs East of The West przyniósł kilka ciekawych propozycji. Cieszy fakt, że „Kamper” Łukasza Grzegorzka znajduje się w czołówce najlepszych portretów młodego pokolenia. Bezpretensjonalny obraz mężczyzny, który wciąż nie chce dorosnąć i podejmować odpowiedzialnych decyzji, daje pole do refleksji i indywidualnych interpretacji. Zabawny i pełen smutku staje się komedią o dorastaniu. Wydaje się, że polski film nie miał zbyt dużej konkurencji w tym roku.
Dobrą zabawę gwarantuje Žiga Virc, który opowiada o relacjach Jugosławii ze Stanami Zjednoczonymi. „Huston, We Have a Problem!” portretuje Josipa Tito jako pociesznego wujaszka pragnącego być listkiem chytruskiem, który oszuka rząd amerykański. Oglądamy dokument w ironicznej formie, pełen gagów, dosadnych komentarzy i humoru na poważny temat złamanego życia bałkańskich naukowców wysłanych za ocean, aby rozwijać program podboju kosmosu. Virc doskonale łączy powagę sytuacji z lekką formą, dzięki czemu udaje mu się uwypuklić absurd podejmowanych decyzji politycznych.
W sekcji dokumentalnej można było zobaczyć eksperymentowanie z formą i odchodzenie od oczywistego opowiadania. „Wszystkie nieprzespane noce” Michała Marczaka do bólu przypominają fabularną opowieść zatopioną w oparach hipsterskiego dymu Warszawy. Reżyser przegląda się młodym ludziom, Krzysztofowi i Michałowi, którzy zagubieni w swoich emocjach zatapiają się w wir imprezowy. Film tętni elektronicznymi i housowymi dźwiękami, jak i pseudointelektualnymi rozmowami o miłości, samotności i sensie życia. Bohaterowie mogą stać się uniwersalnymi przedstawicielami pokolenia, któremu bliżej do hedonizmu i pragmatyzmu niż upartej walki o siebie. Denerwują pustymi słowami, ale prowadzą do smutnej refleksji i zagubienia. Wychowani w nadmiarze, ciągle szukają czegoś więcej, choć brak im pewności, czego tak naprawdę oczekują od życia.
„Tower” Keitha Maitlanda również opowiada o młodych ludziach, ale cofa się do przeszłości. 1 sierpnia 1966 roku w Austin w Teksasie rozegrało się prawdziwe piekło, kiedy snajper wdrapał się na uniwersytecką wieżę i rozpoczął strzelanie. Pierwsza szkolna masakra w Stanach Zjednoczonych wciąż elektryzuje i wywołuje duże emocje, stawiając pytania o to, kto z naszego otoczenia może się okazać oprawcą i czy bylibyśmy w stanie poradzić sobie w sytuacji kryzysowej. Maitland sięga po ciekawą formę, miesza animację i wyjątkowo nienachalne „gadające głowy”, aby zrekonstruować tamte wydarzenia. „Tower” jest wyjątkowo intensywny, wwiercający się do serca, głównie przez pierwszoosobową narrację i przedstawienie rożnych punktów widzenia. Uczestnicy tamtych wydarzeń mają inne spojrzenia, pamiętają rożne szczegóły, dzięki temu kreowany obraz staje się pełny. Co więcej, reżyser spogląda na nich i ich emocje z perspektywy czasu, uzyskując ciekawą psychologiczną opowieść o przezwyciężaniu traumy. To film-emocja, obok którego nie można przejść obojętnie.
Karlowe Wary są interesującym festiwalem, który obfituje w premiery, jak i filmy obecne na innych imprezach. Bogactwo wyboru satysfakcjonuje, daje możliwość doboru repertuaru według zróżnicowanego klucza bądź przypadkowego wybierania seansów. Okazuje się, że wkroczenie do sali z rozbiegu, bez wcześniejszego przeczytania o prezentowanej produkcji, może przynieść duże zaskoczenie. W ten sposób zobaczyłam „Tower” i „Huston, We Have a Problem”, które znalazły się wśród moich ulubionych filmów tego festiwalu. Nawet jeśli się mówi, że kino prezentowane tutaj w sekcjach konkursowych nie zasługuje na miano arcydzieł, to warto zobaczyć, co boli i cieszy filmowców z całego świata, którzy działają poza głównym nurtem Hollywood. Czyste emocje, nieprzykryte techniczną oprawą mogą przynieść ciekawe refleksje.