Rekiny Wojny - z bronią im do twarzy

Dodano:
"Rekiny Wojny / War Dogs" (2016) Źródło: Warner Bros Pictures
„Rekiny Wojny” otwiera ostentacyjna scena, w której jeden z głównych bohaterów znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, co daje zapowiedź tego jakiego rodzaju rozrywka nas czeka. Mężczyzna z pistoletem przystawionym do skroni rzuca sztampowe: „how did I end up here?” („jak tutaj skończyłem?”), po czym fabularna maszyneria rusza z hurkotem, kiedy twórcy zapraszają nas do poznania kulis tej historii.

Film opowiada o dwóch dwudziestoletnich handlarzach broni, którzy na sposoby igrające z definicją legalności zaopatrują rząd Stanów Zjednoczonych w broń, odgrywając tym samym role pośredników w szarej strefie. Sama historia nie aspiruje do bycia ambitną ani zaskakującą, bowiem już od pierwszych scen wiadomo gdzie głównych bohaterów zawiedzie ich bezczelność oraz wielkie cojones. Twórcom bynajmniej nie chodzi o to, aby zaskakiwać. Nie chodzi także o to, aby wytykać wszystkie machlojki przeprowadzane przez rząd za pomocą tego typu pośredników, ani tym bardziej o obnażenie kapitalistycznego oblicza wojny. O tym trąbi się już od czasów wojny w Wietnamie. Zamiarem twórców zdaje się być wywołanie możliwie jak najsilniejszego bólu brzucha spowodowanego drwiącym śmiechem (choć przez łzy) z chorego systemu gospodarczego jaki wytworzył się w Stanach Zjednoczonych, gdzie w przetargach na broń kilkadziesiąt milionów dolarów w tę czy w tamtą stronę nie zrobi większej różnicy budżetowi państwa. To właśnie o takich historiach co jakiś czas rozpisuje się The New York Times, Newsweek czy Wall Street Journal. Twórcy mają tego absolutną świadomość, dlatego porzucają drobiazgową faktografię na rzecz dobrej zabawy. Tej jest zaś w filmie w nadmiarze i to w różnych formach: elokwentne, acz kuriozalne dialogi gęste od abstrakcyjnych porównań, ksenofobiczne żarty serwowane z odpowiednim dystansem przez zwolenników „Ameryki Dicka Cheneya” czy w końcu kilogramy bezsensownie wystrzelonej w powietrze amunicji.

Za lwią część nietuzinkowej rozrywki odpowiada niesamowicie dobrze dopasowany do siebie duet Jonah Hill & Miles Teller, który jest nawet lepszy niż i tak już imponujący tandem Hill & DiCaprio („Wilk z Wall Street”), a już na pewno bardziej wyrazisty niż Teller & Simmons („Whiplash”). Nieprzyzwoicie otyły i nadmiernie „opalony” Jonah Hill gra samego siebie, czyli nieprzyzwoitego komika z dystansem do własnej osoby, który wyraźnie inspiruje się w swojej grze aktorskiej postaciami gangsterów z najbardziej kultowych filmów. Milesowi Tellerowi przypadła zaś rola narratora, czyli „tego poczciwca”, z którym widz bez problemu się utożsami. Obydwaj aktorzy, choć grający na zupełnie innych poziomach, dopełniają się jednak niesamowicie, co drugą scenę wywołując uśmiech na twarzy widza.

Mimo, że obraz Phillipsa śmiało mógłby postawić się w pozycji moralizatorskiej, t o twórca słusznie od tego ucieka, serwując nam rodzaj kina mającego do siebie zdrowy dystans. Owy dystans przejawia się choćby w nieskrępowanej inspiracji świetnym „Panem Życia i Śmierci” z Nicolasem Cage’m zrealizowanym w stylu „Wilka z Wall Street” ze wszystkimi najbardziej wyrafinowanymi żartami wyekstrahowanymi z trylogii „Kac Vegas”. Właśnie dlatego „Rekiny Wojny”, w których nie braknie narkotyków oraz przypadkowego seksu na siłę starającego się zaszokować, są niczym zbyt mocny drink o poranku – nieprzyzwoity, jednak korcący i zapowiadający dzień pełen wrażeń.

Ocena: 8/10


Autor: Jan Stąpor

Zapisz Zapisz
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...