Azja Express. Refleksja inna, niż wszystkie
Nie trzeba Azji i nie trzeba expressu, by dostrzec wszechobecne ubóstwo, ludzką otwartość i wielkie serce drugiego człowieka. Czasem wystarczy po prostu zboczyć z czerwonego dywanu i pójść w przeciwną stronę, niż czający się za rogiem paparazzi i jego blask fleszy. Wystarczy mieć otwarte oczy i dostrzec coś, co wcale nie jest ukryte, a toczy się obok nas - Prawdziwe życie.
Założenie programu „Azja Express” jest bardzo proste. Uczestnicy muszą pokonać wyznaczoną trasę, dysponując budżetem w wysokości 1 dolara dziennie. Każda z par organizuje sobie na własną rękę transport, nocleg i wyżywienie. Jednym słowem: udawanie biednych za duże pieniądze.
Gwiazdy nie mogły wyjść z zachwytu nad wielkodusznością Azjatów, którzy bezinteresownie się uśmiechają, epatują życzliwością, dzielą jedzeniem, nawet wówczas, gdy sami niewiele mają. Z niedowierzaniem obserwowałam euforię pokazującą, że jest to dla nich zupełnie nowe zjawisko.
Od ponad 6 lat jestem wolontariuszką fundacji, której celem jest spełnianie marzeń dzieci cierpiących na choroby zagrażające ich życiu. Fantazja i kreatywność naszych podopiecznych jest zdumiewająca. Jedni chcą wyjechać nad morze, inni popływać z delfinami, są i tacy, którzy pragną spotkać serialowego aktora albo zaśpiewać z ulubioną piosenkarką. Zdarza się też, że największym marzeniem dziecka jest… drewniana zabawka, piłka albo zestaw klocków Lego. Osoby, które stają się sponsorami, to nie milionerzy z pierwszych stron gazet, a często (nie)zwykli ludzie, pracujący na etatach, którzy mają psa i rodzinę na utrzymaniu.
Zdarzają się też telefony, podczas których słyszę: „Nie jestem w stanie zasponsorować całego marzenia, przekażę tyle, na ile mnie stać.” Niedawno, pewna pani, nie mając czasu przeglądać listy marzeń do zrealizowania, poprosiła, abym przygotowała jej kilkoro dzieci, z których będzie mogła wybrać jedno: trampolina, laptop, plac zabaw, bębenek. Wieczorem dostaje telefon: „Pani Olu, nie mogę się zdecydować. Spełnię wszystkie.” I spełniła.
W programie, obok złości i frustracji, nie brakuje też łez wzruszeń. Młoda Azjatka odstąpiła jednej z uczestniczek swoje łóżko i pokój, a sama postanowiła spędzić noc na podłodze. Tak. Ludzie są pomocni. Użyczają domu i łazienki, bez oczekiwania na zapłatę. I wcale nie trzeba jechać do Azji, by się o tym przekonać. Wystarczy pójść na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy. Kto był, ten wie. Mieszkańcy poszczególnych miast i wsi uchylają przed pątnikami swoje drzwi, oddają łóżka, częstują tym, co mają najlepsze. I nie chcą nic w zamian. No, może oprócz „zdrowaśki”.
Idźmy dalej. Uczestnicy zdumieni byli sytuacją, w której człowiek poświęca drugiemu swój czas, podwozi go w wyznaczone miejsce, i w dodatku robi to zupełnie bezinteresownie. Z ową bezinteresownością spotykam się za każdym razem, gdy odwiedzam Dom Dziecka. Relacje, jakie tworzą się pomiędzy opiekunami, a podopiecznymi, pomiędzy mną, a nimi, są absolutnie pozbawione jakichkolwiek korzyści. To swoista chęć przebywania z drugim człowiekiem, oddania mu tego, co mamy najcenniejsze – czas, uśmiech, czułość i dobre słowo. Nie inaczej jest na Dziecięcym Oddziale Onkologii i Hematologii. Mali pacjenci tylko wyczekują, aż uchylą się ciężkie, metalowe drzwi, a za nimi pojawi się ktoś, kto umili ich (kilkutygodniowy, a czasem nawet kilkumiesięczny) pobyt w szpitalu. Poczyta im książkę, odda się wspólnej zabawie, albo po prostu… potrzyma za rękę.
W XXI wieku powstał program, dzięki któremu uczestnicy mają możliwość obcowania z rzeczywistością. I tylko ta świadomość zadziwia, że trzeba było jechać aż do Azji, aby odkryć coś, co na dobrą sprawę otacza nas każdego dnia. Wystarczy pójść tam, gdzie się jeszcze nie było i poznać tych, którzy pozornie „nie pasują” do naszego świata. A wtedy okaże się, że prawdziwe szczęście nie przekłada się na liczbę zer na koncie, sławę, ani czerwony dywan.